Ostatnie sprzątanie
Umarli w samotności. Teraz trzeba zrobić porządek w ich mieszkaniach
Pan W.
Po śmierci W. życie w jego mieszkaniu rozkwitło jeszcze bardziej. Do pająków, niebieskawych much plujek i karaluchów dołączyły zielonkawe muchy trupnice. Łańcuch pokarmowy uległ załamaniu. Muchy zwyciężyły.
W. kruchą równowagę pomiędzy swoimi podopiecznymi pieczołowicie pielęgnował jeszcze za życia. W swoim jednopokojowym mieszkaniu na obrzeżach warszawskiego Żoliborza stworzył mały ekosystem. Funkcję regulującą sprawował steatoda bipunctata. Dorastający do 8 mm pająk, lepiej znany jako zyzuś tłuścioch. W. miał wiele czasu, żeby się do niego przyzwyczaić. Zyzuś w dobrych warunkach dożywa kilku lat. Dobrze się rozmnaża. W. stworzył mu idealne warunki.
Zyzuś omotał swoją nieregularną siecią małą plastikową choinkę z bombkami, nadając jej świąteczny pobłysk. Zaległ we wszystkich rogach. Przejął we władanie okna. Dotkał sporą część dawno niepranych firanek. Jako zwierzę niepolujące aktywnie, czyli niegoniące ofiary, potrzebował wielu miejsc na swoje sieci. W. najwyraźniej dał mu wolną rękę. Zyzuś przegrał jednak walkę o kuchnię i łazienkę. Te zajęły karaluchy. Tak samo jak łóżko W., w którym uwiły sobie spore gniazdo. Jeszcze jedno miały w szafie i telewizorze bez tylnej pokrywy. W., jako emerytowany wojskowy, fachowym okiem patrzył na te strategie i potyczki. Zajmując bezstronną pozycję Sędziego nieingerującego.
W przypadku W. śmierć mogła nie być zaskoczeniem. Według sąsiadów, w stosunku do ludzi raczej nieufny i izolujący się, akurat w dniu śmierci wyjątkowo nie zamknął drzwi. Chyba nic nie zginęło. Nie licząc częściowo zdewastowanego telewizora, najmłodszym sprzętem w jego domu był odkurzacz Alfa. Właściwie nieużywany. Ze świetnie zachowanej tabliczki znamionowej wyczytać można było, że wyprodukowano go w 1966 r. Oficjalna cena 1150 zł.
Jedyny przedmiot w mieszkaniu W. z obco brzmiącą nazwą to portfel skórzany brązowy, seria numer 15, firmowany przez firmę Diamond Collection. W. nigdy go nie użył. Ani nie rozpakował. Jak na człowieka, którego okna wychodziły na jedno z największych centrów handlowych w Europie, zachował wstrzemięźliwość godną pustelnika. Przed śmiercią nie zdecydował się nawet zjeść wcześniej ugotowanego jajka na twardo. Choć chyba się wahał. Jajko ma częściowo pękniętą skorupkę.
Sądząc po zdjęciach, W. miał lepszy czas. Do ślubu poszedł w białej muszce. Żona w sukience z rozkloszowanym rękawem obszytym koronkami. Jeden z jego synów też miał białą muszkę do ślubu. Ale przed synami były jeszcze wycieczki. Jedna chyba zagraniczna. Neon, na tle którego sfotografowano W., nie zmieścił się w kadrze. Trudno z całą pewnością określić, jakie to słowo. Ale raczej niepolskie. Na innym W. pozuje w kapeluszu. Jest jeszcze cała seria zdjęć z wojska. Pamiątkowe z popiersiem obramowanym za pomocą fotomontażu znakami jednostki wojskowej. Z czołgiem T-34 w centralnym punkcie. Na innym W. ze swoim plutonem rozdarty pomiędzy patrzeniem na dowódcę a zerkaniem na fotografa. Na kolejnym chyba z rodzicami. Ich czerstwe policzki zdradzają przywiązanie do ziemi, którą W. najpewniej zdradził, wybierając karierę w wojsku, mieszkanie w mieście. A czy własnych synów też zdradził?
Na zdjęciach z dzieciństwa zapowiada się sielankowo. Oni obejmują ojca, a on ich. Od czasów późnoszkolnych, im chłopcy są starsi, tym mniej zdjęć. Znika z nich też żona. W. zostaje sam. Choć pewnie jeszcze nie wie, jak bardzo. Po długiej przerwie jest jeszcze jedno zdjęcie – ślubne syna. Z tych oficjalnych, gdzie państwo młodzi ujęci są w planie amerykańskim. Nienaturalnie do siebie przytuleni, patrzący zupełnie nigdzie. Jest jeszcze zdjęcie małego chłopczyka. Podobieństwo do W. zakłócone jest kolejnymi domieszkami genów, ale ciągle jeszcze widoczne. Krajobraz na zdjęciu trudny do odgadnięcia. Więcej zdjęć z dzieckiem nie ma.
Sprzątanie zamówił ktoś z rodziny. Ma być generalne. Ktoś wcześniej przejrzał dokumenty. Ale raczej niedbale. To, co zostało, czyli właściwie wszystko, idzie do kontenera. Święty obrazek ze ściany z napisem: „Bóg kocha Ciebie takim jakim jesteś” sprzątający wyrzucają na końcu.
Mężczyzna, lat 63
Zmarł na wersalce. Po prawicy miał Chrystusa, po lewicy Maryję. Obydwoje wyciągali do niego ręce ze świętych obrazów. On też rozłożył ręce. Tak przynajmniej wynika ze śladu po ciele, odbitym na wersalce. Ze śladu wynika też, że ciało leżało w poprzek. Tak, jakby siedzący oglądał telewizję. I nagle zasłabł. To tylko dywagacje na podstawie śladu i ustawienia telewizora. Ale wzmacnia je brak okularów. Na zdjęciu ze starej służbowej legitymacji (pracownik ochrony) mężczyzna ma okulary. Grube szkła w grubych oprawkach. Trudno przeoczyć. Musiały zostać zabrane wraz z ciałem. Sztuczna szczęka mocząca się w miednicy w łazience została. To też może być wskazówka potwierdzająca nocne oglądanie telewizji. Darmowy program telewizyjny na stoliku otworzony był na tygodniu od 17 do 24 lutego. Żaden z programów nie był zakreślony długopisem.
Sądząc po niedopitej herbacie, śmierć przyszła niespodziewanie. A po stopniu rozkładu zwłok, że jej dzieło przez około dwóch tygodni pozostawało tajemnicą. Pomogły chłodne dni i uchylone okno. Ale wreszcie, jak zawsze, zdradził ją zapach. Zapach, który jeszcze trzy tygodnie po śmierci unosi się po całym mieszkaniu, ucieka na korytarz, zabija wszystkie inne.
Mieszkanie składa się z dwóch pomieszczeń. Dużego pokoju z wersalką i mniejszego z dużą szafą. Ustawiona na ławie kuchenka gazowa zdradza, że mniejszy pokój pełnił również funkcję kuchni. A szafa magazynowała nie tylko ubrania, ale również jedzenie. Właściciel mieszkania należał do oszczędnych i zapobiegliwych. 16 półkilogramowych torebek makaronu świderki, 8 półkilogramowych opakowań makaronu rurki i 2 półkilogramowe opakowania makaronu nitki. Łączy je jedna marka. Produkt własny dużej sieci hipermarketów. Makarony mają różne daty przydatności do spożycia. Były gromadzone przez dłuższy czas. A później układane na szafie i starannie przykrywane dużym kawałkiem ciemnej folii.
Jasną folią przykryte są bochenki chleba. Razem jest ich pięć. Wszystkie w różnym stadium pleśni. Jeden napoczęty. Na dnie szafy, pomiędzy workami z ubraniami schowane cztery dorodne cebule. Z żadnej z nich nie wyrósł jeszcze szczypior. Musiały być kupione krótko przed śmiercią. Z rzeczy do jedzenia jest jeszcze musztarda, napoczęty serek topiony i kilka ziemniaków. Sztućców jest zaledwie kilka. Ale sporo daje się z nich wyczytać. Po łyżeczce można poznać, że właściciel miał zwyczaj jej oblizywania. Po widelcach – że rzadko używane. Zupełnie inaczej niż łyżki. Pełna sztuczna szczęka wskazuje, że mężczyzna musiał mieć problemy z jedzeniem twardych rzeczy. Te miękkie łatwiej nabiera się łyżką. Ot, cała tajemnica.
Ta przyziemność mocno kontrastuje z marzeniami. Już na wstępie zdradza je gumowy, częściowo napompowany model jumbo jeta w barwach nieistniejącej już linii lotniczej. W szafie pomiędzy znoszonymi ubraniami jest jeszcze nowa czapka kapitana statku powietrznego wyprodukowana w 1971 r. Ubrania przełożone są 14 małymi mydełkami z napisem LOT. Mydełka są tak stare, że kruszą się w rękach, jakby zmarły wraz ze swoim właścicielem. Kalendarz z końca lat 80. ze wzbijającym się w niebo samolotem pasażerskim jest jak rozbity zegarek na miejscu morderstwa.
W tym mieszkaniu lata 90. właściwie się nie zadomowiły. A po ostatnich nie ma fizycznych śladów, poza pianką do golenia znanej marki. Nierozpakowane koszule mają jeszcze tekturowe metki z rozmazanymi pieczątkami i cenami w tysiącach. Telefon startą od wykręcania tarczę. Pilot od telewizora zachował względną świeżość. To dlatego, że dawno temu przezornie zapakowano go w foliową koszulkę i grubo obwinięto zżółkniętą już taśmą klejącą.
Mieszkanie ma też swoje tajemnice. Dlaczego duży pokój miał dodatkowy zamek, który trzeba było wyważyć, żeby dostać się do zmarłego? Dlaczego kolorowe zdjęcia młodego człowieka, łudząco podobnego do właściciela mieszkania, kończą się gdzieś w epoce późnego ORWO? Co się stało pomiędzy ojcem i synem, że zdjęć przestało przybywać? Tych z całego życia mężczyzny uzbierała się spora papierowa torba. Ona też ma zniknąć w czasie generalnego sprzątania. Pojedzie do spalarni razem z całą zawartością mieszkania. Wersalką, kawałkiem parkietu, który trzeba było zerwać. Pięcioma nierozpakowanymi koszulami, których mężczyzna nigdy nie założył, zadowalając się kilkoma innymi z brakującymi guzikami i wyraźnymi przetarciami. Na jaką okazję je oszczędzał, to też pozostanie już tajemnicą.
Pani N.
Zmarła na kozetce. Sądząc po zachowaniu sąsiadów, śmierć na odkrycie czekała bardzo długo. Tylko muchy zwietrzyły ją błyskawicznie. Sąsiedzi najpierw obkleili drzwi mieszkania pani N. taśmą. Później zakleili folią. Jeszcze później zaczęli uszczelniać własne drzwi. Trudno powiedzieć, czy wcześniej ktoś zadzwonił po pogotowie albo policję. Zapach wskazywał na psujące się mięso. Coś trzeba było z tym zrobić.
N. własnej rodziny nie założyła. Najbliższa się wykruszyła. Dalsza przyszła w rzadkie odwiedziny i zastała drzwi zaklejone folią. Mieszkanie N. jest mikroskopijne. Jej potrzeby chyba też takie były. Jedyną rzeczą, którą gromadziła chętnie, są rajstopy, chusteczki higieniczne i dżem wiśniowy wysokosłodzony w jednorazowych opakowaniach. Chusteczkom oddała jedną szufladę w swoim jedynym meblu typu meblościanka. 53 równo poukładane opakowania liczebnie przegrały tylko z rajstopami. Zwykłymi, w kolorze ciemno-cielistym. Te noszone na co dzień dostały całą szufladę. Te bardziej zużyte zajęły jeszcze dno szafy. Nierozpakowane zakradły się nawet na półkę z dżemami, kawą i cukrem. Kawa z pewnością była czwartą słabością N. Rozpuszczalna bez mleka (czy dlatego, że nie miała lodówki, czy po prostu taką lubiła?). Ale z dużą ilością cukru. N. zalewała ją wodą z czajnika elektrycznego stojącego na ławie. Na wszelki wypadek miała dwa. A może ten drugi już nie działał, ale nie wiedziała, co z nim zrobić?
Kawa musiała dobrze komponować się jej z czytaniem. Sądząc po tytułach gazet, N. miała zamiłowanie do historii i sławnych ludzi. Może chciała poznać jakiś scenariusz alternatywny dla swojego życia? Przecież sama była córką ważnej osoby. Ważnej dawno temu, w latach 60. Jej życie jakby się tam zatrzymało. Ostatnie zdjęcia uśmiechniętej N. pochodzą z tamtego okresu. Serie książek o Ani z Zielonego Wzgórza i przygodach Tomka, analogowe płyty Presleya, Nancy Sinatry czy „28 Happy Hits for Dancing” są jak bilety na sentymentalną podróż. Sylwester w 1969/1970 w lokalu Corso w Berlinie uwieczniony na czarno-białej fotografii. Z rzadkimi serpentynami jako dekoracją. Inne – z poważnym ojcem, rodziną i pyzatą twarzą tej, która jeszcze tak mało wie o samotności. Choć zdjęcie z Berlina można odczytać jako jej zapowiedź. N., choć już prawie dorosła, tego sylwestra spędzała sama.
Okruchy intymności, rzadko występujące w przesyłanej do niej korespondencji, kierują uwagę w stronę ludzkiej małości. Pisane męską ręką: „List mój do Ciebie tym razem nie piszę z braku funduszy (jakoś mi starcza), ale ludzkiej potrzeby. Ze względu na chorobę zwracam się do Ciebie...”. Temat ludzkiej podłości drążyła krótko przed śmiercią. Na ławie przy kozetce zostawiła niedoczytany artykuł w periodyku „Najlepsze Historie” pt. „Podłość ludzka nie zna granic”.
Autorzy dziękują za pomoc w realizacji materiału Pawłowi Zalewskiemu, którego firma zajmuje się kompleksowym sprzątaniem mieszkań po zmarłych.