Prawdziwą naturę Short Message Service zdradza drugie S. System, który zaprojektowano jako kanał do technicznej komunikacji pomiędzy operatorem a urządzeniem, wyemancypował się. Dziecko, któremu nawet inżynierowie pomysłodawcy nie wróżyli kariery, zawojowało cały świat. Kilka lat po wprowadzeniu usługi na świecie wysyłano miliony esemesów dziennie. Ludzie pokochali je, bo w ciągu paru sekund mogli przesłać kilka słów w najbardziej odległe miejsca na Ziemi. W najlepszych latach SMS obalał rządy (np. Aznara w Hiszpanii), niszczył tradycję, propagował Biblię i powiększał statystykę rozwodową. Ale co najważniejsze, dawał miliardowe zyski. Doczekał się książek, piosenek, opracowań naukowych. Aż jego własne dzieci, Twitter i Facebook, dokonały ojcobójstwa.
Cywilizacja kciuka
Pierwszego esemesa wysłano 3 grudnia 1992 r. Jak na archetypową wiadomość przystało, były to życzenia świąteczne, które Neil Papworth, pracownik Vodafone, skierował do swoich kolegów. W Polsce nowoczesne sieci komórkowe, mające techniczną możliwość wysyłania wiadomości, startowały cztery lata później. Branża cały czas się wahała, czy warto odpalać taką usługę. Przedstawiciel jednego z producentów telefonów komórkowych wspomina: – Część ludzi ze środowiska operatorów zarzekała się, że telefon to nie jest maszyna do pisania i ta usługa nigdy się nie przyjmie.
Branża nie wierzyła, że ludzie będą chcieli używać kretyńskiego systemu, w którym niekiedy trzeba kilka razy nacisnąć klawisz, żeby wstawić jeden znak. Na dodatek nowo projektowane telefony miały coraz mniejsze klawiatury, a wyświetlaczy nie powiększano. W wewnętrznych dokumentach esemesy określano jako usługę, która ze względu na trudności z obsługą raczej się nie przyjmie. Tak jakby wszyscy zapomnieli, że ewolucyjne sukcesy gatunku ludzkiego oparte były m.in. na chwytnym kciuku.
Dwa lata później esemesy były jednym z największych magnesów przyciągających Polaków do telefonii komórkowej. W zestawieniu z zabójczo drogimi rozmowami SMS za około 80 gr wydawał się stosunkowo tani. Ludziom, którzy mieli telefony, ale z obawy o koszty bali się ich używać, nie przeszkadzało, że trzeba się nastukać. Dzięki temu ich telefon żył. A oni załatwiali interesy.
Marcin Adamczyk od początku pracy w telefonii komórkowej związany był z esemesami. Przez obsługiwane przez niego centrum przechodziły wiadomości pomiędzy abonentami. Dzięki temu mógł na bieżąco sprawdzać nasilenie ruchu w sieci. – Pamiętam czasy, kiedy strasznie cieszyły nas dwa esemesy na sekundę. Teraz zdarza się, że jest ich dwa tysiące na sekundę – wspomina.
Pod koniec zeszłego wieku już nikt w branży nie miał wątpliwości, że mają wreszcie perpetuum mobile do zarabiania pieniędzy. – Koszt obsługi jednego esemesa jest tak mały, że po prostu nie da się go policzyć. Dopiero wysłanie tysiąca esemesów można próbować opisać jakąś kwotą. Ale raczej oscylującą wokół ułamków grosza – mówi proszący o anonimowość człowiek z branży telekomunikacyjnej. W cennikach wyglądało to zupełnie inaczej. Na dodatek SMS był cierpliwy. Jak sieć była zajęta albo pojawił się problem z zasięgiem, to po prostu dochodził później.
W 2001 r. kosmetyczka piosenkarki Ewy Bem nauczyła ją wysyłać esemesy. O czym kilka miesięcy później piosenkarka śpiewająco pochwaliła się przed publicznością. Menedżer artystki po cichu liczył, że może któraś z sieci podpromuje trasę. Żadna z sieci nie była zainteresowana. Z badań wynikało, że SMS był usługą, która nie potrzebowała żadnego wsparcia marketingowego.
W tym samym roku przed polską edycją „Big Brothera” operatorzy postanowili przetestować rynek. W centrach serwisowych zamontowano maszyny, które mogły obsługiwać gigantyczne natężenie esemesowego ruchu. Wdrożono systemy do automatycznego ściągania pieniędzy z konta. Na świat przyszedł SMS Premium – droższy brat esemesa. Za jednego trzeba było zapłacić od 1 do nawet 99 zł. Wydawało się, że operatorzy oszaleli. Szczęśliwie dla nich, użytkownicy bardziej. Tysiące ludzi zdecydowało się na płatne esemesy dostarczane z domu Wielkiego Brata. Za kilka złotych dziennie stawali się bogatsi o wiadomości typu: „Wojtek zniszczyl przy goleniu swoje misterne, od dawna modelowane baki. Czy wyglada teraz inaczej? Chyba tak, bo poszedl za ciosem i zmienil tez fryzure” (pisownia zgodna z oryginałem).
Socjolodzy kultury załamywali ręce nad głupotą społeczeństwa. Językoznawcy nad gramatyką serwisu. A interes hulał.
Po sukcesie „Big Brothera” sieci były technicznie gotowe do masowego zarabiania na płatnych esemesach. Serwisy powstawały jak grzyby po deszczu. Jedne chciały nas uraczyć prognozą pogody, inne wynikami lotka. Z każdej wydanej przez użytkownika złotówki operatorzy dostawali 50, a później 40 groszy. Dlatego nikt nie wybrzydzał i współpracowano z każdą firmą, która miała pomysł, jak zarabiać. – Przyszedł do nas facet, który chciał wciskać ludziom kit, że po wysłaniu esemesa z podstawowymi danymi, będzie przepowiadał datę śmierci. Pomyślałem, że właśnie sięgnęliśmy dna. Ale do dna było jeszcze bardzo daleko – opowiada weteran komórkowego eldorado.
Zdobyć Mietka
Jako pracownik esemesowych seksczatów Darek przekonał się, jak nieograniczone jest spektrum intymnych potrzeb Polaków. Na infolinię trafił w 2002 r. Jeszcze na studiach. Pracownicy seksczatów szybko się zużywali. Rotacja była duża. O kwalifikacje właściwie go nie pytano. Naiwnie myślał, że skończone dwa lata psychologii będą jego tarczą. Okazały się kijem samobijem.
Model był prosty i zyskowny. W gazecie dawało się ogłoszenie ze zdjęciem seksownej i wyuzdanej. Albo przystojnego, dobrze wyposażonego. Całość z krótką zachętą. Plus numer SMS i malutkimi literkami cena za wysłanie wiadomości. Najczęściej minimum 3 zł z VAT. Esemesy trafiały losowo do obsługujących system osób wraz z wcześniejszą historią wiadomości wysłanych z danego numeru. Chodziło o to, żeby wciągać ludzi w jak najdłuższe konwersacje. Za odpowiedź na jednego esemesa Darek dostawał 3 gr. Pierwszego dnia wyciągnął prawie 40 zł. Rekordziści dostawali dwa razy tyle.
Darek stosunkowo dobrze radził sobie z mężczyznami, którzy precyzyjnie określali potrzeby. Mietkowi, który pisał: „czesc jestem Mietek i hce zwalic konia napisz mi cos” (pisownia zgodna z oryginałem). Wystarczyło zaproponować coś współgrającego z jego osobowością. I –tradycyjnie – pytanie, na co ma jeszcze ochotę? W przypadku kiedy ręce miało się zajęte kanapką, można było skorzystać z szablonu typu: „Mietek jesteś taki gorący”. Mietek rzadko dawał się wciągać w niekończące się konwersacje.
Za to kobiety odpisywały i z trudem mieściły się w 160 znakach. Pisały o uczuciach, domowych problemach i zawsze pytały, kiedy będzie ten wspólny spacer, który ciągle im obiecuje. Z ich esemesów można było wyczytać deficyt miłości, który przekładał się na deficyt w budżecie. Część z nich na esemesy wydawała więcej, niż zarabiała. Firma, w której Darek wytrzymał dwa dni, istnieje do dziś.
Potencjał esemesowy Polaków rósł bardzo szybko. W 2003 r. wysłaliśmy ponad 5 mld esemesów. Nie uszło to uwadze rządzących. W czerwcu 2003 r. Polacy mieli odpowiedzieć w referendum, czy chcą wejścia Polski do UE. W sondażach wychodziło, że eurosceptycy są w mniejszości, ale największym zagrożeniem dla akcesji jest niska frekwencja. Lekarstwem miało być dwudniowe głosowanie. Ale kiedy organizatorzy zobaczyli prognozę pogody, byli przerażeni. 7–8 czerwca, po wielu tygodniach złej pogody, zapowiadał się piękny weekend. Polacy zaczynali sezon grillowy. Po pierwszych godzinach referendum dane z komisji wyborczych były alarmujące. W połowie dnia do wszystkich posiadaczy telefonów komórkowych w Polsce rozesłany został SMS o treści: „Glosowanie w referendum do godz. 20.00 w sobote. Biuro ds. Referendum Europejskiego”. Frekwencja pierwszego dnia wyniosła 17,61 proc. Drugiego dnia Polacy znów dostali esemesa przypominającego o referendum. Ostatecznie frekwencja wyniosła 58,85 proc. – Pamiętam, że w sobotę była bardzo gęsta atmosfera. Nie wiem, czy bez tej akcji weszlibyśmy do UE – wspomina jeden z uczestników tamtych wydarzeń.
Jednak do historii przeszedł zupełnie inny SMS wysłany w 2003 r. Adam Halber, członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, wysłał do ówczesnego szefa TVP Roberta Kwiatkowskiego wiadomość, z której w ludzkiej pamięci zapisał się jedynie jej koniec: „Precz z siepactwem. Chwała nam i naszym kolegom. Ch… precz!”. Za sprawą Jana Rokity wiadomość poszła w świat. Halber wypadł z życia politycznego. Rokita wrócił na świecznik.
– Chińskie przysłowie mówi, że wystarczy długo siedzieć nad brzegiem rzeki, żeby zobaczyć w niej truchło swojego wroga. Moją cierpliwość wynagrodziło nagranie z ostatniego lotu Lufthansą w wykonaniu pana Rokity – wspomina Halber. Do dziś zdarza mu się pisać esemesy z ch… w treści. Taki ma styl.
Krótki żywot
Pomiędzy 2005 a 2006 r. liczba wysłanych przez Polaków esemesów niemal się podwoiła. 26 mld wiadomości było szokiem nawet dla ludzi z telekomów. Tym bardziej że w dwukrotnie większych Niemczech wysłano zaledwie 20 mld esemesów. Liczby szybko rosły, bo przybywało abonentów. Rosła też paleta usług. Bardzo modne stały się konkursy esemesowe. Nagrody były cenne. I na początku w ogóle były. Problemem okazał się za to odbiorca. – Przekleństwem sieci było kilku spryciarzy, którzy stworzyli system masowego wygrywania konkursów. Ciągle wygrywali ci sami ludzie, a my nie bardzo mogliśmy cokolwiek z tym zrobić – wspomina były pracownik PR jednej z sieci.
Marek swój pierwszy samochód wygrał na piechotę. Po prostu przez 24 godziny na dobę wysyłał esemesy. Pracował jako przedstawiciel handlowy, więc wysyłał je nawet jeżdżąc z towarem. Po powrocie oddawał telefon swojej dziewczynie Ance. Kiedy ona wysyłała, on odsypiał. W nocy znów zaczynał wysyłać. Wyliczył, że na jeden konkurs wystarczy wysłać około 9 tys. esemesów, żeby go wygrać. Po odliczeniu kosztów na jednym konkursie zarabiał 20 tys. zł. W tydzień wyrabiał tyle, co w pracy przez pięć miesięcy. Po wygraniu drugiego samochodu zwolnił się z pracy. Za wysyłanie esemesów zaczął płacić znajomym. Interes miał krótki żywot, bo takich jak on zrobiło się więcej. Bardzo szybko wygrywacze zaczęli stosować skomplikowane systemy komputerowe, które automatycznie rozsyłały esemesy. Zwykły człowiek nie miał większych szans na wygraną. Ale ludzie i tak słali.
A później to sieci zaczęły oszukiwać klientów. Za nieuczciwe praktyki przy konkursach UOKiK nałożył na dwóch komórkowych operatorów ponad 26 mln zł kary.
W 2006 r. na rynku ukazała się pierwsza praca naukowa poświęcona esemesom. Jej autorka dr Ewa Wolańska dziś z trudem przypomina sobie jej fragmenty: – Kariera esemesa była intensywna, ale krótka. Swoją funkcję już spełnił. To był rodzaj przedsionka do nowoczesnej, internetowej komunikacji. Przyzwyczaił nas do natłoku informacji i szybkiej, urywanej wymiany myśli.
Językoznawcy, którzy czytali jej książkę, z przerażeniem znajdowali tam przykłady skrótów typu: MszDzsCzs? (Masz dziś czas?). Wbrew ich obawom esemesowy język nie wpłynął specjalnie na ten, którym posługujemy się na co dzień. – Esemesy przemeblowały za to nasze zwyczaje komunikacyjne. To one zabiły świąteczny zwyczaj przesyłania kart świątecznych. Skróciły dystans komunikacyjny – wylicza dr Wolańska.
Na świątecznych esemesach sieci zarabiały kokosy. – W tamtych czasach w branży ciągle walczyliśmy niczym o „złotą patelnię”. Każdy chciał być pierwszy w czymś. Kto pierwszy miał 300 mln esemesów przez święta. Komu lepiej poszło w sylwestra. A jak komuś poszło gorzej, to robił nową kategorię, np. najwięcej esemesów wysłanych w ciągu jednej sekundy – wspomina były pracownik operatora komórkowego. W poprzednim roku po raz pierwszy liczba życzeń była mniejsza niż rok wcześniej. Ale to ciągle niemal miliard esemesów wysyłanych w ciągu kilku dni.
Esemesy nie wywołują już takich emocji nawet w przypadkach głośniejszych skandali. Korespondencja pomiędzy zwolnioną z Teatru Narodowego Grażyną Szapołowską a zwalniającym ją Janem Englertem żyła w mediach zaledwie kilka dni. Opinia publiczna szybko przełknęła też fakt, że trener siatkarskiej reprezentacji Polski Daniel Castellani o dymisji dowiedział się za pośrednictwem esemesa.
Po 20 latach 160-znakowe informacje osiągnęły biznesową krzywą spłaszczoną. Branża telekomunikacyjna wycisnęła z esemesa, ile się dało. Teraz próbuje go reanimować niskimi stawkami, bo jeszcze długo będzie on namiastką Internetu dla ubogich. Staje się zastępczą formą komunikacji. Dla niektórych bramką, która strzeże ich prywatności. Bez wcześniej wysłanego esemesa nie odbiorą połączenia z nieznanego telefonu. Przemijanie esemesów najlepiej widać po znikaniu z telefonów tzw. zasuszonych wiadomości. Tych, które kiedyś ludzie gromadzili i nie kasowali. Okazało się, że krótka wiadomość ma również krótki żywot.
„Obys w lozku byl tak mocny jak zajaczek wielkanocny. Zeby byla tez owocna Twoja palma wielkanocna. Abys spuszczal sie z fajfusa tak obficie jak w Dyngusa” (pisownia zgodna z oryginałem). Aż trudno uwierzyć, że zaledwie sześć lat temu ludzie byli gotowi zapłacić za ściągnięcie tego esemesa. I jeszcze rozesłać go wśród znajomych.