„Polityka”. Pilnujemy władzy, służymy czytelnikom.

Prenumerata roczna taniej o 20%

OK, pokaż ofertę
Społeczeństwo

O psie, który został celebrytą

Jak pies rozbitek został medialną gwiazdą

Adam Buczyński z Baltikiem. Adam Buczyński z Baltikiem. Krzysztof Mystkowski / KFP / EAST NEWS
Ma własnego rzecznika prasowego, doczekał się biografii, a teraz także przedstawienia teatralnego. Nazywa się Baltic i jest psem.
Kundel o imieniu Baltic stał się pełnoetatowym celebrytą.Andrzej J. Gojke/KFP Kundel o imieniu Baltic stał się pełnoetatowym celebrytą.

Nabrzeże kutrowe portu w Gdyni. Cumuje tu „Baltica”, statek badawczy Morskiego Instytutu Rybackiego oraz Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Z zaparkowanego nieopodal busika wysypują się aktorzy. Chcą poznać pierwowzory odgrywanych postaci.

Pies to kundel. Prezencji mikrej. Adam Buczyński to typ hemingwayowski brodaty, masywny oficer mechanik. Aktorzy pytają, jak to było. A więc: 25 stycznia 2010 r., 30 km od brzegu, płynąc „Balticą” z rejsu badawczego oglądali z załogą foki opalające się na krach. Ale jedna foka była dziwna. Ogoniasta jakaś. W końcu przez lornetkę dostrzegli, że to pies. – Padła komenda: „człowiek za burtą”. To ja do tej łodzi ratowniczej, bo akurat jestem jej dowódcą. No i żeśmy tę akcję rozpoczęli – opowiada Adam Buczyński. (Aktorzy dopytują, czy tak zawsze się mówi – że człowiek za burtą, a nie pies. Tak. Wtedy można działać. Kodeks morski każe ratować ludzi , co do innych stworzeń się nie wypowiada). Kontynuując: Baltic trzy razy zsuwał się do wody, nim udało się go wciągnąć. Potem było rozgrzewanie psa i godziny niepewności, czy przeżyje. – Wtedy jeszcze nie znaliśmy doniesień mediów o psie, który aż od Torunia na krze przepłynął Wisłę – opowiada Adam Buczyński. – Podobno już na Wiśle próbowano go ratować, ale się nie udało. Nikt nie wie, co się wcześniej działo z Baltikiem, ale kanapowiec by tego nie wytrzymał.

Pies, ledwo się pozbierał, zaczął chodzić za swym wybawcą. Dobrze trafił. Wcześniej przez kilkanaście lat pan Adam miał innego psa – Sarę. Po jej śmierci zbił trumnę, urządził pochówek w lesie, na polanie, i zamówił pomnik, na który chodził to z kwiatami, to z bożonarodzeniową choinką.

Ale co zrobić z psem z kry? Z pokładu zadzwonili do Ewy Baradziej-Krzyżankowskiej, rzeczniczki prasowej MIR, a prywatnie miłośniczki zwierząt. Wiedzieli, że jest w związku kynologicznym. Podjechała na statek, a stamtąd z psem do lecznicy.

W mediach

O uratowaniu Baltica poinformowały NBC, CNN, USA Today. Ktoś z uczestników rejsu przekazał film z akcji ratunkowej mediom. Z całego świata płynęły gratulacje. – To było szaleństwo, telefony na okrągło – wspomina rzeczniczka MIR. – Jak w agencji France Press szli spać, to w Associated Press wstawali.

Ktoś musiał się wypowiedzieć, a pies przecież nic nie powie. I tak Ewa Baradziej-Krzyżankowska została rzeczniczką Baltica. Bo pies dostał oficjalnie imię statku, wiadomo.

Poszło: fankluby i fanpage. Maile i listy od wielbicieli. Walentynka z wyrazami miłości od grupy wielbicieli na Twitterze. Nawet Plotek, na co dzień zajmujący się życiem celebrytów, donosił, że już „The Sun” i „Times” napisały o naszym Balticu.

Zaraz po mediach i Internecie uaktywniły się urzędy, łącznie z najważniejszymi. Prezydent Gdyni dał psu znaczek z numerem 1000 i wygrawerowanym napisem „Baltic bohater” plus tytuł Honorowego Psiego Obywatela Gdyni. Prezydent RP Lech Kaczyński przysłał list do załogi: „Dzięki Państwa udanej, brawurowo przeprowadzonej akcji pies ocalał. Ta czująca i przyjazna istota zawdzięcza życie ludziom, którzy nie pozostali obojętni, którzy zademonstrowali to, co w ludzkiej naturze najpiękniejsze zdolność do współczucia, do bezinteresownej pomocy”.

A do Adama Buczyńskiego napisała sama Brigitte Bardot, nazywając wybawcę Baltica „jej wspaniałym bohaterem”.

I tak kundel o imieniu Baltic stał się pełnoetatowym celebrytą.

W masowej wyobraźni

Po takiego psa zaczęli się zgłaszać rzekomi właściciele. Na przykład pewna pani w futrze, która przybyła taksówką z odległego miasta. Wcześniej powiadomiła media, że jedzie odebrać swojego bohatera. Sporo dziennikarzy zjechało.

Pani zamiotła futrem pokład, wyciągnęła z torebki obrożę jak na bernardyna i zaczęła wołać do psa jakoś tak: titi-titi. Baltic uciekał i chował się po kątach, ona za nim – najpierw na dwóch nogach, a potem na czworakach. – W końcu mówię, że może pies ma imię – relacjonuje Ewa Baradziej-Krzyżankowska. – A rzekoma pani właścicielka na to, że ma kilka imion, ale nie wiadomo, na które zareaguje.

Trochę trwało, nim pani w futrze zmieniła zdanie – że łapy się nie zgadzają, więc to chyba nie jej pies. W ciągu trzech dni, między 25 a 28 stycznia, przez pokład statku „Baltica” przewinęła się cała chmara rzekomych właścicieli.

By opanować sytuację, 28 stycznia dyrektor MIR zdecydował się wcielić psa do załogi statku, a obcych dopuszczać do czworonoga dopiero, gdy udokumentują swoje związki z Baltikiem. Nikt taki do dziś się nie pojawił. Wyjąwszy pewnych Czechów, którzy przyjechali szukać psa zaginionego pięć lat wcześniej. Materiał poglądowy na zdjęciach się zgadzał, tyle że Baltic na żywo okazał się za mały.

Po domniemanych właścicielach MIR przeżył jeszcze inwazję producentów psiej karmy. Różne firmy słały całe wory, a potem przedstawiciele handlowi wydzwaniali, deklarując gotowość dożywotniego żywienia Baltica za małą gratyfikację w postaci udostępnienia psa do zdjęcia. Ewa Baradziej-Krzyżankowska odprawiała ich w kwitkiem. Za dary dziękowała informując, któremu schronisku dla zwierząt zostały przekazane. Liczyli, że temat w końcu wygaśnie. Ale nie. Media wciąż pytały. Czy MIR coś planuje w związku z psem Baltikiem, czy też – jeśli nie mogą wpaść spontanicznie na pokład, zobaczyć, jak się miewa zwierzę. Raz w roku, w rocznicę uratowania, trzeba było urządzić konferencję prasową, na której załoga snuła barwne opowieści: że Baltic awansował na starszego marynarza, że ma za zadanie płoszyć mewy albo pilnować kuchni i tak dalej. Że już nie trzeba go nosić na rękach po metalowych schodach na statku; długo nie mógł pojąć tej sztuki, aż odwiedziła go suczka, która po schodach śmignęła mu przed nosem. A on – bez wahania za nią.

W literaturze i teatrze

W lutym 2012 r. jeden z tabloidów doniósł, że pisana jest biografia psa, który dryfował na krze. Biografką zwierzęcia została Barbara Gawryluk, dziennikarka Radia Kraków i autorka książek dla dzieci, autorka opowieści o perypetiach psów. Kaktusa, wziętego ze schroniska przez pewną rodzinę, wymyśliła, ale Dżok, bohater innej jej książki, był psem jak najbardziej prawdziwym. Przez rok wyczekiwał na swego pana na rondzie, z którego karetka wzięła go do szpitala. Dżokowi – symbolowi psiej wierności ludzie wystawili potem pomnik.

– Dzieci – mówi Gawryluk – uwielbiają zmyślone opowieści, ale od czasu do czasu potrzebują zejść na ziemię. Dlatego prawdziwe historie są dla nich tak nośne. Potrzebują też opowieści, które dodają skrzydeł. Bo na co dzień, podobnie jak dorośli, są epatowane złymi wydarzeniami.

Barbara Gawryluk puściła wodze fantazji, wymyślając Balticowi przeszłość – że się zgubił, bo go wystraszyły noworoczne fajerwerki, a podczas tułaczki spotykał różnych ludzi, doświadczał z ich strony różnych reakcji – przyjaznych i wrogich. Że nad Wisłą znów przestraszyły go wybuchy, bo saperzy wysadzali taflę lodową.

Odbywa miesięcznie 1015 spotkań literackich z najmłodszymi (kiedy zapowiada, że to prawdziwa historia, i że na pewno o niej słyszały, dzieci myślą, że będzie o małej Madzi, a pisarce słabo się robi). A gdy upewniają się, czy poznała Baltica, pokazuje swoje zdjęcie z psem.

Latem 2012 r. pan Adam z Baltikiem podpisywali przy plaży w Gdyni książkę Barbary Gawryluk. Towarzyszyła im znajoma z suczką Nuką, tą, od której Baltic nauczył się chodzić po schodach. O książce usłyszał Romuald Wicza-Pokojski. W historii Baltica na krze zobaczył swego rodzaju wersję „opowieści wigilijnej”, gdzie bohaterstwem wykazuje się zarówno psiak, jak i ludzie – wspólnie odnoszą zwycięstwo nad niesprzyjającym losem. Będzie więc sztuka. Aktorzy wcielają się w role załogi, gapiów na brzegu, domniemanych właścicieli psa. Przygotowywali się do ról, spędzając wiele godzin z psem i jego opiekunem w typie hemingwayowskim, nagrali też krótki film, żeby go pokazać uczestnikom spektaklu.

Tytułowego bohatera gra lalka o gabarytach owczarka niemieckiego. Chodzi o to, żeby sceniczny Baltic był widoczny na scenie. Lalka, zdaniem reżysera, dobrze oddaje klimat psiej bezradności. – Baltic nie mówi. Jest psi, szczeka, skomli, żyje w rękach załogi – opowiada Wicza-Pokojski. – Ta historia to pretekst, żeby dorośli mogli porozmawiać z dziećmi o relacji między człowiekiem a zwierzętami, ale też o tym, że walczy się do końca, że nigdy nie jest za późno na odmianę losu.

W grudniu mieli premierę. Opiekunom psa pomysł na sztukę przypadł do gustu. Natomiast już niekoniecznie to, że na premierze miałby być obecny, jako gość honorowy, sam Baltic. Trzy setki rozemocjonowanych dziecięcych widzów, nawet najlepiej usposobionych, to dla psa jednak spory szok.

W życiu

Bo poza wszystkim: – Baltic nie ma skłonności gwiazdorskich, a życie napisało mu gwiazdorski scenariusz – tłumaczy Ewa Baradziej-Krzyżankowska. – Ludzie niechętnie przyjmują do wiadomości, że w tym psie tkwi jakaś trauma. Chcą widzieć tylko historię pozytywną.

Gdy w styczniu 2010 r. prosto z portu pojechała z nim do lecznicy, był w nadspodziewanie dobrym stanie. Żadnych odmrożeń. Stąd przypuszczenie, że prowadził życie psa łańcuchowego. Bał się ludzi. I do tej pory źle reaguje na dużych, hałaśliwych mężczyzn. Jego wiek ustalono na 78 lat, więc teraz jest już niemłody. Był źle odżywiany albo głodował, stąd chora wątroba i konieczność trzymania diety.

Gdy jako twarz kampanii „Pies w wielkim mieście” w kwietniu 2010 r. został zaproszony na organizowany przez Gdynię psi piknik, nie wypadało odmówić. Podczas imprezy nie mógł się odnaleźć warczał, szczekał na inne psy, kulił się. Być może był wychowany, że wszystko, co się rusza, to wróg. Trzeba mu było założyć kaganiec. A to już psuje celebrycki wizerunek.

Polityka 02.2013 (2890) z dnia 08.01.2013; Kraj; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "O psie, który został celebrytą"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Ludzie i style

„Jestem na skraju i mam ochotę palnąć sobie w łeb”. Jak być rodzicem i się nie wypalić

O skali problemu niech świadczy fakt, że w Niemczech zyskują popularność kliniki, gdzie w ramach wypoczynku, zwanego Kur, rodzice mogą zadbać o swoje potrzeby zdrowotne.

Joanna Tracewicz
08.06.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną