Zwłaszcza gdy z mediów dowiadujemy się, że armia tworzy właśnie Wojskowe Jednostki Odbudowy mające likwidować skutki klęsk, a MON ujawnia, że w ich skład wejdą wszechstronnie wyszkoleni żołnierze, mający uprawnienia do kierowania nie tylko nowoczesną wywrotką, ale również dźwigiem, koparką czy walcem drogowym.
Obawy co do możliwego rozwoju sytuacji dodatkowo nasiliły się, gdy podczas spotkania z saperami z Kazunia premier ogłosił, że w 2013 r. żołnierze wybudują 20 nowych mostów, a w 2014 r. dalszych 30. Są to liczby niepokojące, wskazujące na to, że lata te będą wyjątkowo trudne, a straty w mostach ogromne.
Ujawnienie planów inwestycyjnych wojska kończy długotrwałą dyskusję o tym, po co nam armia i jakie jest jej miejsce w społeczeństwie. Powiedzmy sobie szczerze: armia długo tego miejsca szukała. Przez wiele lat Sztab Generalny uparcie lansował pogląd, że wojsko jest niezbędne na wypadek konfrontacji zbrojnej z ewentualnym najeźdźcą. Wygląda jednak na to, że okres ten mamy za sobą i że wojsko zajmie się wreszcie sprawami, z którymi cywile od lat nie dają sobie rady, np. budową mostów, a w przyszłości – miejmy nadzieję – także autostrad i stadionów.
Wojska nie powinno się likwidować także dlatego, że jego istnienie przysparza budżetowi niebagatelnych korzyści. „Rzeczpospolita” poinformowała, że w zeszłym roku armia nie wykorzystała na inwestycje i zakupy nowego uzbrojenia co najmniej 800 mln zł, które tym samym pozostały w państwowej kasie. Okazuje się, że wynik ten udało się osiągnąć dzięki wyjątkowo nieudolnie przygotowanym przetargom oraz niekompetencji ludzi opracowujących warunki dla przyszłych zamówień.