Na Andrzeja Gołotę można wpaść ostatnio w centrum Warszawy. Przeważnie wieczorami, bo wcześniejsze godziny wypełniają mu treningi oraz promocja zaplanowanej na 23 lutego walki z Przemysławem Saletą. – Już nie ta sława – narzeka. – Muszę ludzi zaczepiać, pytam: poznajesz mnie? – zanosi się śmiechem.
Nie ten Endrju – kiedyś ciężko było od niego kupić słowo, wstydził się jąkania. Dowcipny i błyskotliwy bywał tylko w gronie dobrych znajomych. Teraz nabrał do siebie dystansu, znikła gdzieś dawna trema. Co nie znaczy, że nagle zebrało mu się na refleksje dotyczące życia i kariery. Jak nie chce o czymś mówić, ucina: – A takie tam bajery, rowery. Albo: – Niezłe było kino, co?
Więc Endrju jest wyluzowany, a środowisko pięściarskie komentuje: trudno, żeby się spinał, bo przecież tego Saletę ugotuje na miękko. – Lubię Przemka. To fajny, porządny chłopak, ale jak wytrzyma z Andrzejem trzy rundy, może być z siebie dumny. Albo jest się celebrytą, albo zawodowym pięściarzem – uważa jeden z trenerów. Gołota: – Sam jestem ciekaw, czy się jeszcze do ringu nadaję. Nie deklaruję, że to moja ostatnia walka. Czegoś, cholera, w życiu brakuje.
Ale już całkiem poważnie dodaje, że wreszcie wyleczył lewą rękę i znów w ringu może wszystko, choć w nieco wolniejszym tempie. Że przecież George Foreman został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej w wieku 46 lat. A Bernard Hopkins mistrzostwo kategorii średniej zdobył, będąc jeszcze ciut starszy od Foremana, i wciąż boksuje. – Widzę u Andrzeja wielkie niespełnienie. Poświęcił dla boksu wiele, a poza pieniędzmi nie dostał nic w zamian.