Społeczeństwo

Eksperyment

Karty Nauczyciela zwycięstwo nad szkołą

Wójt Stoszowic Marek Janikowski zbudował nową oszczędną szkołę. Wójt Stoszowic Marek Janikowski zbudował nową oszczędną szkołę. Miłosz Poloch / Polityka
Gmina Stoszowice w 20 lat przeprowadziła kilka eksperymentów edukacyjnych. Miało być twórczo, rozwijająco i z korzyścią dla uczniów. Skończyło się zamknięciem szkół. Wizjonerzy nie dali rady systemowi.
Siedziba władz gminy Stoszowice.Lzur/Wikipedia Siedziba władz gminy Stoszowice.

Pierwszy był eksperyment formalny. Wywrotowy, jak na owe czasy. Państwo, zamiast płacić z budżetu pensje nauczycielom, a osobno pokrywać koszt utrzymania budynków, przelewało pieniądze na konto gminy, zostawiając lokalnym władzom decyzję, jak, na co i kiedy mają te pieniądze wydać. A te chciały wydawać dość niestandardowo: kameralne szkoły, odchodzenie od systemu ławkowego, od sztywnej formuły lekcji, psychologowie dostępni dla uczniów; nauczyciele pracujący z rodzinami uczniów i wizytujący ich w domach itp. W 1990 r., specjalnie dla gminy Stoszowice na Dolnym Śląsku stworzono coś, co nazwano Wyodrębnionym Rejonem Oświaty. Dział Poszukiwań Pedagogicznych zajmował się śledzeniem najnowszych trendów w edukacji, a Koordynator Lokalny nadzorował całość. Profesorowie z Poznania i Warszawy z zainteresowaniem przyglądali się, jak przebiega eksperyment.

Sama gmina też była dość niestandardowa: 50 km do Wałbrzycha, niespełna 6 tys. ludzi, 1 tys. uczniów. Ówczesny kierownik rewiru oświaty Stanisław Czerwonka ściągnął różnych młodych zapaleńców z całej Polski, oferując im perspektywę ucieczki z miasta i poczucie sensu (jak mówił) oraz etaty w szkole i mieszkania z widokiem na góry. Kierownik rewiru jeździł też do Warszawy, do Ministerstwa Edukacji, żeby gminę objąć projektem badawczym oceniającym wpływ nauki przedszkolnej na rozwój dziecka. Wierzył, że w przypadku dzieci wiejskich taka nauka ma szczególny sens. Od 1989 r. Stoszowice obserwowały więc rozwój przedszkolaków, a potem, w wyniku godzin przegadanych przez kierownika rewiru z dyrektorem z ministerstwa, też zapaleńcem, Mirosławem Sawickim, eksperyment trochę się rozszerzył. Na dofinansowanie szkół.

Przez dwa pierwsze lata wydawało się, że wszystko idzie doskonale. Stoszowice wręcz namawiały inne gminy, by te też brały oświatę na własny rozrachunek. Między innymi w wyniku tych doświadczeń do 1996 r. wszystkie gminy musiały wejść w ten system: państwo, za pośrednictwem Ministerstwa Edukacji, przelewało odpowiednie sumy, samorządy decydowały, jak finansować szkolnictwo.

Drugi eksperyment wynikł z konieczności. Niestety, nikt nie przewidział, jak na realizację idei w praktyce wpłynie z czasem skromny dokument o nazwie Karta Nauczyciela. – Wśród ogólnie słusznych stwierdzeń zawierała jedno o niedocenianych zrazu konsekwencjach, że nauczyciel nie jest zwykłym urzędnikiem, lecz funkcjonariuszem mianowanym, a prawną konsekwencją tego faktu był brak możliwości odwołania nauczyciela z funkcji, poza szczególnymi przypadkami – wyjaśnia dzisiejszy wójt gminy Marek Janikowski, inżynier, rocznik 1975. Też zapaleniec, który w te strony przyjechał z Wrocławia.

Ale po kolei: w drugiej połowie lat 90. z powodów demograficznych ze szkół zaczęli znikać uczniowie, w ciągu dekady w całej Polsce ubyła ich jedna trzecia. Nauczycieli wciąż było jednak tyle samo. Ich etaty chroniła Karta Nauczyciela, ich pensje, też zgodnie z zapisami Karty, trzeba było wypłacać w ustalonej odgórnie wysokości.

– Pierwsze ofiarą w całym kraju padły przedszkola, których państwo nie ujmowało w subwencji – opowiada Patryk Wild, warszawski architekt po zagranicznych stypendiach, ówczesny wójt Stoszowic. – Przedszkola były drogie w utrzymaniu, nie były też obowiązkowe. Gminy podnosiły więc czesne tak, by rodzice przestali posyłać dzieci, a potem zamykały placówki – z braku dzieci. Nie musząc finansować przedszkoli, mogły pokrywać pensje nauczycieli w szkołach.

I tak w parę lat z prawie 30 tys. przedszkoli zniknęła w Polsce jedna trzecia. Ale Stoszowice chciały mieć przedszkola. Wymyślili więc, że będą wspierać placówki społeczne. Niewielkie, niepodlegające rygorom przepisów BHP, na wsi – praktyczniejsze. Wprowadzili zasadę, że u nich pieniądze na edukację przedszkolaków będą szły za dzieckiem, rodzice 3–6-latków dostali od gminy bony. Wypisana była na nich suma – ponad 4 tys. zł rocznie, z podziałem na miesiące, psychologiczny wabik. Rodzic miał co miesiąc płacić bonem za opiekę w dowolnej z lokalnych placówek prywatnych bądź publicznych, a placówka – rozliczać się z gminą. I to był właśnie ten drugi eksperyment.

Niebawem 99 proc. dzieci chodziło w gminie do przedszkola – i to był (i nadal jest) rekord Polski. Ówczesna posłanka PO Krystyna Szumilas chwaliła w mediach gminę Stoszowice, że w tak inteligentny sposób traktuje edukację. Podobna filozofia, w trochę innej formie, weszła z czasem do systemu prawnego: Ministerstwo Edukacji też wprowadziło zasadę, że pieniądz wędruje za uczniem, niezależnie od typu szkoły, do jakiej chodzi. Na edukację zdolnego, niepełnosprawnego albo uczącego się w małej, wiejskiej szkole państwo przelewa gminom odpowiednio więcej. Cała ta nowoczesna wizja systemu edukacji wysypała się jednak na detalu: choć pieniądze do gmin szły za uczniem, od gmin do szkół – już za nauczycielem. Zgodnie z zapisami Karty.

Trzeci eksperyment w Stoszowicach był więc jeszcze bardziej ratunkowy. Budżet trzeszczał, o pieniądzach na psychologów, na gabinety dla nauczycieli nie było już mowy. Wszystko, co nieobowiązkowe, przycięto, a bilans i tak się nie równoważył. Włodarze wymyślili, że podratują budżet, zamieniając szkoły gminne w społeczne. Takie, w których zapisy Karty nie obowiązują. Szkoły wciąż byłyby darmowe, bo opłacane przez gminy.

Wówczas zaprotestował jednak wojewódzki kurator oświaty: wszystkie szkoły nie mogą być stowarzyszeniowe. Stoszowice poszły jeszcze do sądu, a sprawa dotarła aż do Warszawy, do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Który przyznał jednak rację kuratorium.

W tym czasie rząd zrobił kolejną nowelizację prawa oświatowego, zgodnie z którą stowarzyszeniowe mogą być jedynie najmniejsze szkoły, liczące mniej niż 70 uczniów. Rząd informował, że to wszystko po to, aby samorządy nie kombinowały. I tak się skończył trzeci eksperyment.

Wówczas Stoszowice wystąpiły jeszcze do Trybunału Konstytucyjnego. Gminny radca prawny napisał stosowną skargę, że państwo nie może cedować na gminy zadań obowiązkowych, nie zapewniając środków. Po sześciu latach, w 2010 r. Trybunał orzekł jednak, że utrzymanie szkół to obowiązek gmin, że równe płace w edukacji to gwarancja równego dostępu do wiedzy oraz że nie ma w ustawowych zapisach sprzeczności z konstytucją. Państwo może decydować odgórnie, ile trzeba płacić nauczycielom, może też chronić ich miejsca pracy. A gminy mają utrzymywać szkoły.

W tle były kolejne eksperymenty państwa: m.in. wpisanie w system Karty Nauczyciela wychowawców przedszkolnych, wprowadzenie awansu zawodowego nauczycieli, w wyniku którego ok. 80 proc. z nich znalazło się w najwyżej wynagradzanej grupie, kolejne reformy systemów motywacyjnych itd. Ostatnia, kosztowna dla Stoszowic, nowelizacja prawa dotyczyła obowiązku wyrównywania przez samorządy nauczycielskich pensji do ogólnopolskiej średniej. Wpisała ją do Karty Nauczyciela ówczesna wiceminister Krystyna Szumilas – ta sama, która tak chwaliła Stoszowice za bony.

Logika przepisu jest pokrętna: najpierw każda gmina w Polsce musi policzyć, ile średnio zarobili pracujący na jej terenie nauczyciele. Gdy już ministerstwo ogłosi generalną średnią, każda gmina musi się z nią porównać. Gdyby się okazało, że nauczyciele pracujący tu odstają w dół, gmina z własnych środków musi dopłacić różnicę. Ministerstwo przekonywało, że wyliczanie średniej musi zastąpić praktykę dotychczasową – wynagradzanie zgodnie z gminnymi regulaminami, ponieważ gminy oszukiwały nauczycieli, niekorzystnie formułując te regulaminy. W praktyce wyrównanie dostają jednak akurat nie ci, którzy zarobili mało, lecz ci zarabiający najwięcej, bo nalicza się te wyrównania proporcjonalnie do zarobków oraz stażu. W wyniku działania tego artykułu wydatki w gminie Stoszowice ponoszone na jej tysiąc uczniów wzrosły o ponad 170 tys. zł rocznie. Wydatki na pensje nauczycielskie w gminie w kilka lat wzrosły z niespełna 1 mln zł do ponad 4 mln zł rocznie.

Stoszowice włączyły się jeszcze w działania Związku Gmin Wiejskich, który zaczął pisać Kartę od nowa, ale niewiele to dało. 31 stycznia 2013 r. Krystyna Szumilas, już minister, znów spotkała się z samorządowcami oraz działaczami Związku Nauczycielstwa Polskiego, by po raz kolejny przyjrzeć się rozwiązaniom w Karcie i ogłosić mediom efekt prac. Z zapowiedzianej likwidacji wyrównań nic jednak nie wyszło. Skończyło się na detalach dotyczących urlopów dla nauczycieli.

Czwarty eksperyment w gminie Stoszowice wynikał więc już tylko z rozpaczy. Tak to przynajmniej ujmuje aktualny wójt Marek Janikowski, prywatnie – wielbiciel małych, kameralnych szkół, w których nauczyciele z uczniami się znają. – Mieliśmy do wyboru, zadłużać gminę w nieskończoność albo szukać kolejnych, niestandardowych rozwiązań – opowiada.

Pomysł urodził się w głowie wójta na wyjeździe studyjnym do Saksonii: nowa, duża szkoła, grupująca wszystkie dzieci, zbudowana w technologii pasywnej, czyli zapewniającej duże oszczędności energii. Taka szkoła miała zaoszczędzić ok. 100 tys. rocznie na kosztach ogrzewania. Wójt zaczął też negocjować z Funduszem Ochrony Środowiska odpowiednie dopłaty ekologiczne, które gmina miała przeznaczać m.in. na oświatę. Ale główną zaletą nowej szkoły było, że dawała możliwość, by zamknąć wszystkie pozostałe, zlikwidować część etatów i oszczędzić brakujący milion.

Szkoła na około 200 uczniów z filią na 42 ruszyła we wrześniu 2012 r. Zastąpiła trzy dotąd istniejące placówki. Zwolniono dziewięć osób, z czego dwie poszły na emerytury, a kolejne cztery miały po dwa etaty w szkolnictwie. W dawnych budynkach starych szkół zrobiono mieszkania.

A jeśli chodzi o efekty tych eksperymentów dla dzieci: Janusz Świstak, dziś dyrektor gimnazjum, a w czasach Wyodrębnionego Rejonu Oświaty Koordynator Lokalny, podkreśla, że zawsze to lepiej, gdy w lokalnej społeczności wyzwala się jakakolwiek dobra energia ludzka. Poza tym – uczniowie z ich gminy studiują na najlepszych uniwersytetach, jak Jagielloński, wielu powiodło się w życiu – i to też jest jakiś bilans nauczycielskiej pracy.

A jeśli chodzi o samych nauczycieli, to w gminie liczono na to, że przy okazji likwidowania stoszowickich szkół uda się zatrzymać dobrych, twórczych, a zwolnić kiepskich. Tymczasem spod noża wyślizgnęli się: jedyni żywiciele rodziny, osoby z najdłuższym stażem pracy, z różnymi orzeczeniami zdrowotnymi i tak dalej – urząd gminy, z wyrokami sądów pracy w ręku, pod tym kątem badał życiorysy. Zwolniono takich, którzy nie będą mieli z jakiego paragrafu się odwołać. Głównie tych bardzo dobrych. Ale tu już nikt nie chciał eksperymentować.

Polityka 07.2013 (2895) z dnia 12.02.2013; kraj; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Eksperyment"
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną