Pierwszy był eksperyment formalny. Wywrotowy, jak na owe czasy. Państwo, zamiast płacić z budżetu pensje nauczycielom, a osobno pokrywać koszt utrzymania budynków, przelewało pieniądze na konto gminy, zostawiając lokalnym władzom decyzję, jak, na co i kiedy mają te pieniądze wydać. A te chciały wydawać dość niestandardowo: kameralne szkoły, odchodzenie od systemu ławkowego, od sztywnej formuły lekcji, psychologowie dostępni dla uczniów; nauczyciele pracujący z rodzinami uczniów i wizytujący ich w domach itp. W 1990 r., specjalnie dla gminy Stoszowice na Dolnym Śląsku stworzono coś, co nazwano Wyodrębnionym Rejonem Oświaty. Dział Poszukiwań Pedagogicznych zajmował się śledzeniem najnowszych trendów w edukacji, a Koordynator Lokalny nadzorował całość. Profesorowie z Poznania i Warszawy z zainteresowaniem przyglądali się, jak przebiega eksperyment.
Sama gmina też była dość niestandardowa: 50 km do Wałbrzycha, niespełna 6 tys. ludzi, 1 tys. uczniów. Ówczesny kierownik rewiru oświaty Stanisław Czerwonka ściągnął różnych młodych zapaleńców z całej Polski, oferując im perspektywę ucieczki z miasta i poczucie sensu (jak mówił) oraz etaty w szkole i mieszkania z widokiem na góry. Kierownik rewiru jeździł też do Warszawy, do Ministerstwa Edukacji, żeby gminę objąć projektem badawczym oceniającym wpływ nauki przedszkolnej na rozwój dziecka. Wierzył, że w przypadku dzieci wiejskich taka nauka ma szczególny sens. Od 1989 r. Stoszowice obserwowały więc rozwój przedszkolaków, a potem, w wyniku godzin przegadanych przez kierownika rewiru z dyrektorem z ministerstwa, też zapaleńcem, Mirosławem Sawickim, eksperyment trochę się rozszerzył.