Społeczeństwo

Wraca era wojowników

Adam Bielecki - nasza nadzieja w Himalajach

Gaszerbrum I, 8068 m n.p.m. Gaszerbrum I, 8068 m n.p.m. Agna Bielecka / Materiały prywatne
Adam Bielecki, który zdobył niezdobyty do tej pory zimą ośmiotysięcznik Broad Peak, wyrósł na nadzieję polskiego himalaizmu.
Adam Bielecki (na zdjęciu) i Janusz Gołąb jako pierwsi zdobyli zimą Gaszerbrum I.Mieszko Stanisławski/Babel Images Adam Bielecki (na zdjęciu) i Janusz Gołąb jako pierwsi zdobyli zimą Gaszerbrum I.
Adam Bielecki na Makalu, piątym szczycie ziemi.Artur Hajzer/Materiały prywatne Adam Bielecki na Makalu, piątym szczycie ziemi.
Makalu (8481 m n.p.m.) - powrót ze szczytu w 2011 r. niemal zakończył sie dla Polaków tragedią.Ben Tubby/Wikipedia Makalu (8481 m n.p.m.) - powrót ze szczytu w 2011 r. niemal zakończył sie dla Polaków tragedią.

Wysoki, silnie zbudowany, z głową wygoloną po bokach na kształt irokeza i ze spiętą z tyłu kitką dredów, przypomina nie tyle himalaistę, co wojownika któregoś z rdzennych plemion Indian północnoamerykańskich, Huronów czy Mohawków. Ta oryginalna fryzura zapowiada wojowniczy charakter, któremu możemy zawdzięczać jedno z czołowych – od lat 80. – polskich osiągnięć w górach. Przed rokiem Adam Bielecki z Januszem Gołąbem jako pierwsi zdobyli zimą ośmiotysięcznik Gaszerbrum I, jedenasty szczyt Ziemi (8068 m n.p.m.). Na początku stycznia prestiżowy amerykański portal górsko-podróżniczy Explorersweb wyróżnił ich doroczną nagrodą za najważniejsze dokonanie w dziedzinie eksploracji. Z tyłu, pośród nominowanych, zostawili m.in. Feliksa Baumgartnera z jego trzema kosmicznymi rekordami.

Zdjęcia Bieleckiego z indiańską czupryną ilustrują teksty o powrocie Lodowych Wojowników. Takim dosyć pompatycznym określeniem (Ice Warriors) zachodni wspinacze ochrzcili w latach 80. Polaków, którzy rozpoczęli wówczas zimowy podbój Himalajów i jako pionierzy zdobyli połowę z 14 ośmiotysięczników. Dziś nasi wracają do gry, a 29-letni Bielecki stał się najmocniejszym uczestnikiem programu Polski Himalaizm Zimowy 2010–15, stworzonego przez Artura Hajzera. Celem jednej z ostatnich wielkich rozgrywek są trzy niezdobyte zimą szczyty ośmiotysięczne, himalajska Nanga Parbat i leżące w Karakorum K2 i Broad Peak. Ten ostatni atakuje właśnie prowadzona przez Krzysztofa Wielickiego wyprawa. Uczestniczący w niej Adam Bielecki ma wystarczające chęci i predyspozycje, by nawiązać do sukcesów naszych najwybitniejszych wspinaczy.

Droga na kolosy

O chłopaku z Tychów świat dowiedział się, gdy w wieku 17 lat jako najmłodszy samotnie wszedł na siedmiotysięczny Chan Tengri, najwyższy szczyt Kazachstanu. Za ten wyczyn wyróżniono go nagrodą Kolosa w kategorii alpinizm. Drugie wyróżnienie wraz z partnerami odebrał Janusz Gołąb, doświadczony już wówczas wspinacz i laureat tej nagrody sprzed roku, z którym Adam spotkał się ponownie w Karakorum.

Wyczyn nastolatka do nominacji zgłosił wcześniej bez jego wiedzy ojciec. Rodzice są pasjonatami gór, zapalonymi turystami – w rodzinnym albumie zachowało się zdjęcie z małym Adasiem w nosidełku w Beskidach. To oni odkryli przed nim i jego starszą siostrą Agnieszką Tatry, ale się nie wspinali. Młody Bielecki czytał „Niepotrzebne zwycięstwa” Lionela Terraya, inne książki z popularnej na początku lat 90. serii z trójkątem, przybliżającej literaturę górską, a za własne kieszonkowe prenumerował „Góry i Alpinizm”. Wraz z ojcem jeździł na organizowane przez Alka Lwowa, naczelnego tego miesięcznika, spotkania ludzi gór. Na nich poznawał sławy polskiego himalaizmu. Jego pierwsza wspinaczka skałkowa w Tatrach, w kwietniu na Buczynowych Turniach, skończyła się 15-metrowym lotem do podstawy ściany. Na szczęście w zaspę. Jeśli się nie zabije w ciągu trzech lat, będzie świetnym wspinaczem – wyrokował jeden z taterników. – Jak dzisiaj na to patrzę, to wstyd mi za to, co tam robiłem – przyznaje Bielecki.

Wkrótce niemal cały rytm jego życia podporządkowany został weekendowym wyjazdom w Tatry. W piątki przychodził do szkoły z plecakiem, zostawiał go w bibliotece, by zaraz po lekcjach ruszyć stopem do Zakopanego. Po dwóch dniach wspinania wracał nocnym pociągiem do Tychów, wpadał tylko o 7 rano do domu wziąć prysznic i wymienić plecak na torbę z książkami. Po przygodach na Mnichu i Kazalnicy stres kolegów przed klasówkami czy odpytywaniem wydawał mu się śmieszny.

Miał szczęście do nauczycieli. Już w szkole podstawowej zaczynał się wspinać ze swoją nauczycielką biologii. W tyskim liceum trafił na geografa z pasją i amatora alpinizmu Mirosława Szumnego, który założył w szkole Klub Sportowy Pion, zbudował ściankę wspinaczkową i organizował wyjazdy z uczniami w Tatry czy na Mont Blanc. Adam w tych wyjazdach nie uczestniczył, sam robił już poważniejsze rzeczy na tatrzańskich ścianach i w Alpach, gdzie wszedł na dwa czterotysięczniki, między innymi na słynny Matterhorn. W styczniu 2003 r. wracał z jednego z taternickich wypadów, po tym, jak plany pokrzyżowała zła pogoda. Idąc znad Morskiego Oka spotkał Szumnego z grupą uczniów. Wybierali się na Rysy. Dwa dni później, 28 stycznia, dojdzie pod tym szczytem do największej tragedii, jaka zdarzyła się w polskich Tatrach – lawina porwie grupę 13 osób prowadzoną przez geografa, zginie siedmiu uczniów i ich drugi opiekun.

Człowiek, nie sprzęt

Robert Rozmus, jeden z pierwszych w Polsce organizatorów komercyjnych wyjazdów w góry wysokie i znajomy z alpejskich ekspedycji, zaproponował 17-letniemu Adamowi wyprawę na Pik Lenina. Jednocześnie jeden z pierwszych jego partnerów wspinaczkowych Kamil Michalik i jego kolega Ali Kuś zapraszali na wyjazd na Chan Tengri. Oba siedmiotysięczniki należą do pięciu najwyższych szczytów byłego ZSRR. Bielecki postanowił połączyć dwa pomysły. Na Lenina poszedł wraz z siostrą. Pogoda była fatalna, do obozu III doszli już sami. Agna zawróciła, Adam nie odpuścił. Spadł ponad sto metrów z lawiną. Szczęśliwie został na powierzchni, ani myślał jednak wracać. Podobne wypadki będą mu się zdarzać w życiu jeszcze kilka razy: kolejny lot z lawiną w drodze pod Mnicha w Tatrach, porażenie piorunem na Matterhornie. Tak jak jego wspinaczkowy idol Wojtek Kurtyka, będzie z nich wychodził bez szwanku.

Tym razem jednak na szczyt nie wszedł. Prócz goryczy porażki i kolejnej górskiej lekcji zdobył jeszcze coś, czego wartość doceni nieraz w życiu: aklimatyzację. Mógł lecieć pod Chana helikopterem, podczas gdy jego kolegów czekał żmudny trekking. Chciał zdążyć na inaugurację roku szkolnego w liceum. Zaraz po przylocie do bazy spakował się i samotnie wyruszył w górę.

Miałem fatalny sprzęt, namiot turystyczny z siateczką, który mi podarło drugiego dnia, zwykłą kurtkę narciarską, śpiwór do –8 st. C, syntetyk – opowiada. Nadawały się tylko rzeczy pożyczone od Krzysztofa Wielickiego: dziabka – czyli krótki wspinaczkowy czekan – i jego stare spodnie. Amerykanie w bazie, widząc wyposażenie chłopca, dali mu polarową wkładkę do śpiwora i menażki. Gdy załamała się pogoda, spędził 40 godzin w kucki w porwanym namiocie. Wyżej, w jamach lodowych, znalazł płatki owsiane. Żywił się, zalewając je wodą. Pod samym wierzchołkiem wypadł mu termos, co oznaczało cały dzień bez picia. Na szczycie był sam. Wyprawa dała mu przekonanie, które pielęgnuje do dziś: to nie sprzęt, ale człowiek wchodzi na górę.

Przygody nie skończyły się jednak wraz z zejściem w doliny. Bielecki wylądował bez pieniędzy i biletu powrotnego. Spotkany w barze turysta, któremu opowiedział swoją historię, pożyczył mu 100 dol. – Podróżując nauczyłem się, jak wielu dobrych, uczynnych i pomocnych ludzi jest na świecie – podsumowuje Polak. Po problemach z biletami, lądowaniu w kazachskim areszcie i piętnastodniowej odysei za łapówki i na gapę powraca do kraju. Zamiast na rozpoczęcie roku szkolnego jedzie do Chorwacji – wypocząć po perypetiach dwumiesięcznej podróży.

Lekcje na szczytach

Miałem bardzo dużą potrzebę akceptacji ze strony środowiska – przyznaje się do kompleksu Bielecki. Wyrastał poza środowiskiem górskim, nie miał mentorów ani promotorów. Dopiero po przeprowadzce do Krakowa zapisał się do tamtejszego Klubu Wysokogórskiego, ale więcej czasu spędzał w gronie znajomych z miejscowego kolorowego środowiska alternatywnego. – Lubię ludzi wyrazistych, a to, co łączy grono, w którym się obracam, to kontestacja ustalonego porządku społecznego. Telewizor, meble, samochód to nie są ich wartości.

Już w czasie studiów psychologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim zaczął jeździć na komercyjne wyprawy, które organizował Rozmus. W ramach 40 takich wyjazdów z powodzeniem wprowadzał klientów na liczne szczyty świata: Mont Blanc, Elbrus, irański Demawend, Ararat, Kilimandżaro, Aconcaguę, McKinleya… Na Blanka wprowadził własnego ojca.

Dziś odcina się dyplomatycznie od krytykowanych w środowisku górskim wypraw partnerskich, ale jednocześnie przyznaje, że były one dla niego źródłem wielu cennych doświadczeń nie tylko czysto górskich, ale także psychologicznych. Nauczyły go tak potrzebnej na wyprawach umiejętności współpracy z członkami grupy, dały umiejętność radzenia sobie z różnymi charakterami w trudnych często warunkach. Ale też zaowocowały w mniej oczekiwany sposób. Jeden z jego byłych klientów, Adam Ciućka, którego wprowadził po raz pierwszy w góry wysokie na Elbrus, rozwinął się później górsko i został przyjęty przez Artura Hajzera do stworzonego przez doświadczonego himalaistę programu Polski Himalaizm Zimowy 2010–15. – Właśnie on napisał do mnie: „Adam, czas na Ciebie, może w końcu jedź” – opowiada Bielecki.

Był wtedy akurat pod Aconcaguą. Pisał do Hajzera maila bezpośrednio z bazy. Po powrocie do Polski dostał się do składu jego jesiennej wyprawy unifikacyjnej na Makalu, która miała spośród młodych alpinistów wyłonić członków kolejnych ekspedycji zimowych. We wrześniu 2011 r. stanął na wierzchołku swojego pierwszego ośmiotysięcznika, piątego szczytu Ziemi. Wraz z Hajzerem, który w swoim bogatym himalajskim życiorysie ma między innymi pierwsze zimowe wejście na Annapurnę z Jerzym Kukuczką.

Ale powrót się skomplikował. Schodząc, próbowali zawrócić szturmującego szczyt z opóźnieniem Tomasza Wolfarta. Nie udało się. Na skutek wielodniowego zejścia, choroby wysokościowej, biwaków bez namiotu w strefie śmierci Wolfart i zabezpieczający atak szczytowy Maciek Stańczak doznali poważnych odmrożeń. – Dla wszystkich uczestników tej wyprawy Makalu było solidną lekcją – ocenia po roku Bielecki. – Ja też przeceniłem własne siły. Podjąłem błędną decyzję zejścia po tlen do obozu III, wyniesienia go chłopakom, a nie byłem w stanie wrócić.

Dzięki sprawnej akcji ratunkowej udało się ocalić ich życie, ale koszt był wysoki. Stracili w sumie 14 palców u rąk. Bielecki jako jedyny dostał zaproszenie na wyprawę zimową na Gaszerbrum I.

Przełomowy rok

Z początku niewiele osób wierzyło w sukces kameralnej wyprawy pod kierownictwem Hajzera. W składzie oprócz Bieleckiego był Janusz Gołąb, należący do naszego Wunderteamu, grupy która na przełomie wieków dokonywała najznakomitszych w historii polskiego alpinizmu wyczynów w Himalajach, na Alasce, Grenlandii i w Patagonii, oraz… siostra Adama, Agna, pełniąca funkcję menedżera bazy.

Nie jest fanatykiem treningu, a w życiu codziennym nie wyróżnia się szczególną konsekwencją. Studia zajęły mu 9 lat – mówi o bracie. – Nie jest osobą ogarniętą życiowo, nie umie wypełnić PIT, złożyć dokumentów na czas, w życiu gubi się na poziomie podstawowych umiejętności, ale w górach staje się pedantycznie zorganizowany.

Dwa miesiące wypełniła himalaistom głównie walka z pogodą, która czyni Karakorum o tej porze roku najbardziej niegościnnymi górami świata. Przed wspinaczami bronią ich nie tylko niska temperatura, ale przede wszystkim Jet Stream, silny wiatr wiejący na wysokości 8 tys. m niemal nieustannie ze średnią prędkością 120 km/h. Jeden z przewalających się sztormów niemal zniszczył leżącą u podnóża szczytu bazę, porwał namiot ze znajdującym się w środku Gołąbem i przeniósł go na krawędź moreny lodowca. W szyciu porwanych płócien namiotów przydały się żeglarskie umiejętności Agny.

Dopiero z początkiem marca pojawiło się dogodne, acz krótkie, okno pogodowe. Wbrew regułom zimowego himalaizmu decydujący atak rozpoczęli jeszcze w nocy, przy pełni księżyca, słabym wietrze i względnie znośnej jak na wysokość 7 tys. m, na której stoi szturmowy obóz III, temperaturze –35 st. C. Mimo to o godz. 8.30 na szczycie Bielecki z Gołąbem nie byli w stanie wyjąć polskiej flagi z plecaka ani odkręcić tubek ze stanowiącymi jedyne pożywienie podczas ataku żelami energetycznymi. Udało się tylko zrobić kilka zdjęć.

Wracali do bazy już podczas załamania pogody. Po drugiej stronie góry rozgrywał się dramat trzyosobowego zespołu dzielącej wcześniej bazę z Polakami wyprawy międzynarodowej, z Austriakiem Gerfriedem Göschlem na czele, atakującej GI nową drogą. Wspólnie ze Szwajcarem Cedrikiem Hählenem i Pakistańczykiem Nisarem Sadparą zostali uznani za zaginionych. Polscy zdobywcy szczytu doznali tylko lekkich odmrożeń nosów i palców stóp. Nie przeszkodziły one Bieleckiemu już pod koniec lipca spełnić marzenia każdego alpinisty: wspiąć się na K2. Jako drugi Polak, po Wandzie Rutkiewicz, wszedł na szczyt drogą pierwszych zdobywców.

Po K2 Bielecki także nie miał czasu na oddech. Pędził do Polski na swój ślub. Dobrochnę poznał jako swoją klientkę podczas wyjazdu na Mont Blanc. Mają wspólne pasje, z których najważniejszą są dalekie podróże. Gdy dzwonią do siebie z dwóch stron świata, zdarzają im się sceny jak z reklam telefonii komórkowej. On w Nepalu, podczas wyprawy na Makalu, wychodzi z namiotu, sypie śnieg, ona w tym czasie znajduje zasięg na skale w lesie deszczowym w Kamerunie, odgłosy dżungli w tle.

Dziś Bielecki znów jest na wyprawie. Wyleciał do Pakistanu wraz z czwórką innych himalaistów. Wśród nich są wysokogórscy nestorzy: Maciej Berbeka, który w 1988 r. dotarł już zimą na przedwierzchołek Broad Peak, oraz kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki, pierwszy zimowy zdobywca Mount Everestu, Kanczendzongi i Lhotse. W chwili zamknięcia numeru trwa już atak na szczyt Broad Peak. Bielecki i Artur Małek dotarli do wysokości 7820 m, gdzie zatrzymała ich szczelina lodowa, i zawrócili do obozu III. Dzień później kolejną próbę podjęli Berbeka i Tomasz Kowalski. Sukces wyprawy, na której karty rozdaje pogoda, tak czy owak jest także w rękach i nogach Bieleckiego. – Jego dobre wyniki wypływają z ciągłej aktywności górskiej – komentuje Artur Hajzer. – Wedle zasady z naszych czasów: najlepszym przygotowaniem do wyprawy wysokogórskiej jest poprzednia wyprawa wysokogórska.

Polityka 08.2013 (2896) z dnia 19.02.2013; Ludzie i Style; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Wraca era wojowników"
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną