Zostały gazety pełne zdjęć uśmiechniętej dziewczynki i zmasakrowanych cierpieniem rodziców. I poruszenie w przychodniach pediatrycznych – w poniedziałek rano łatwiej było wcisnąć dziecko bez kolejki. Rodzice Dominiki korzystali z systemu medycznego standardowo. Czyli najpierw lekarz pediatra w rejonowej przychodni, który dał antybiotyk. Taki lekarz leczy dzieci, które mają numerki. W małych ośrodkach – jeszcze do zdobycia o tej porze roku, ale trzeba dziecko dowieźć, bo lekarze nie chcą jeździć po wsiach pekaesem. W dużych miastach numerków na początku marca zwykle nie ma – lekarze są zatrudnieni na etatach przez cały rok, a choroby intensywniej atakują zimą, wiadomo.
Jeśli numerków brak, jest jeszcze nocna pomoc medyczna. Zakontraktowana przez marszałków województw w publicznych bądź prywatnych przychodniach. Tam też należy dowieźć dziecko, więc ci z miast są w lepszej sytuacji. Trzeba odsiedzieć swoje, między ludźmi, którym skoczyło ciśnienie, którzy mają kleszcza albo obrzęk stopy. W miastach to zwykle tłum. Więc ci z miast z chorym dzieckiem mogą nie wysiedzieć.
Rodzicom Dominiki zepsuł się samochód. Próbowali wezwać lekarza do domu. Teoretycznie jest taka możliwość. Usłyszeli: co z tego, że lekarz dojedzie w środku nocy, skoro może jedynie wypisać receptę, której oni w nocy i tak nie wykupią.
Dziecko to pacjent szczególny. W przypadku niemowlęcia jednego dnia nie ma nawet zapalenia oskrzeli, a następnego może być zapalenie płuc. A kilkugodzinne opóźnienie w podaniu antybiotyku robi istotną różnicę. Część rodziców wybiera więc opcję: szpital. Oddział pediatryczny. Zasiadają w poczekalni pełnej lejących się przez ręce maluchów, wymiotujących, wzajemnie na siebie kaszlących. A lekarze sztorcują ich potem, że wloką dzieci między rotawirusy, które powodują wyniszczające biegunki z wymiotami – akurat w szpitalach generują one wyjątkowo zjadliwe szczepy. Że to nieodpowiedzialność. I że raczej powinni byli wybłagać ten numerek w przychodni. Jest jeszcze pogotowie. Dyspozytor zwykle stara się przede wszystkim zniechęcić i przekierować do nocnej opieki medycznej. Raport NIK ujawnił, że pogotowie nie jest w stanie obsłużyć rzetelnie wszystkich – za mało lekarzy, personelu, dyżurnych. Zresztą jeżdżą i tak tylko ratownicy, którzy najwyżej zrobią sztuczne oddychanie. W tej historii karetka się zepsuła.
Zdrowy rozsądek podpowiada, że powinna tu zadziałać instytucja lekarza rodzinnego. Takiego, który zna rodzinę – dorosłych oraz dzieci, zna historie chorób, predyspozycje, więc potrafi także ocenić sytuację na podstawie nocnej, telefonicznej konsultacji. W niektórych miastach, jak w Warszawie, ten system nie zadziałał w ogóle. Tylko połowa Polaków zna swojego lekarza rodzinnego. Reszta krąży.