Sygnał do ataku kilka lat temu dała Biedronka. Przeprowadziła rebranding z biedasklepu, gdzie z palet ustawionych na betonowej podłodze sprzedawano produkty najtańsze z najtańszych, w delikatesowy market dla klasy średniej. I na tej fali sięgnęła też po wina. Przyszło jej to o tyle łatwo, że w swojej ojczyźnie – Portugalii – ma dostęp do oceanu tanich trunków i już nawiązane relacje z dostawcami.
Zaczęło się od stałej oferty paru etykiet po 9–15 zł, ale apetyt Biedronki rósł w miarę zjadania polskiego rynku: wkrótce wprowadziła okresowe promocje win z różnych krajów. Kupowała je za bezcen w krótkich partiach od gigantycznych hurtowników, stawiała na półki 15–20 etykiet, dorzucając ładną, kolorową gazetkę.
Promocje Biedronki w małym polskim światku winiarskim odbiły się szerokim echem. Sprytnym zagraniem było wprowadzenie wiodących marek win w cenach znacząco niższych od konkurencji – taki Carlo Rossi sprzedawany był w Biedronce po 16,99 zł, gdy w innych marketach kosztował grubo ponad 20 zł. Zaś zorientowanym w winie podsunięto inną marchewkę – najbardziej znane nazwy za bezcen, np. włoskie Barolo czy Barbaresco za 29,99 zł. „Nazwy”, bo z prawdziwym Barolo te wina nie miały nic wspólnego, były ostatnimi popłuczynami po Barolo, kupowanymi w momencie cenowego krachu na rynku hurtowym po 3,50 euro za litr. Ale prawdziwe Barolo w sklepie specjalistycznym kosztuje w Polsce 150–200 zł i ta różnica działała na wyobraźnię.
Drugi etap ekspansji
Z czasem Biedronka okrzepła. Wybiera lepsze wina do okresowych promocji, oprócz rodzynków wzmocniła dolną połówkę tabeli, na której robi największy obrót – jeżeli chce się kupić w Polsce butelkę przyzwoitego, pijalnego wina po 12,99–16,99 zł, najlepiej zrobić to w Biedronce.