Marcin miał wtedy 12 lat. Był z babcią na cmentarzu. Biegał wokół grobów i się zgubił. Chciał sam jechać do domu autobusem, ale po drodze spotkał wracającego z pogrzebu księdza. Nie znał go, ale ksiądz miał przecież na sobie komżę i stułę, poza tym ksiądz to ksiądz, więc zgodził się na podwiezienie. Po drodze mieli tylko wstąpić na chwilę na plebanię.
Tam ksiądz Zbigniew usadził Marcina na kanapie i onanizował się jego ręką. Kazał przyjść znowu za dwa dni. Potem przyjeżdżał po Marcina pod szkołę i zabierał na plebanię. – Dlaczego nie uciekałem? Po pierwsze, babcia zaszczepiła we mnie silną religijność i szacunek dla księży. Po drugie, miałem mały kontakt z ojcem, który pracował jako marynarz. Ksiądz Zbigniew o tym wiedział, bo wypytywał mnie o rodzinę. Budował więc między nami taką dziwną, chorą więź emocjonalną. Po trzecie, ja wtedy niewiele wiedziałem o seksie, nie do końca rozumiałem, co się dzieje – tłumaczy Marcin. – Ale i tak poczucia winy udało mi się pozbyć dopiero wiele lat później, na terapii…
Cały reportaż Joanny Podgórskiej w najnowszej POLITYCE – numer dostępny jest w kioskach, w wydaniu na iPadzie i w Polityce Cyfrowej.