Ziemia od trzydziestu lat nieruszana, jak okiem sięgnąć burzany i las. Cóż robić w takim miejscu, na dzikich polach, w opuszczonej dawno dolinie? A jednak ktoś miał pomysł, nawet ideę, w myśl której życie nabiera sensu wyłącznie wtedy, gdy człowiek może dokonywać wolnych wyborów. Więc kiedy urzędniczka powiedziała im, że w takim miejscu osadzać się nie wolno (choć nie wiedziała, gdzie to jest), oni i tak postanowili zostać.
– Boże – szeptano z niepokojem po opłotkach – obdarte to to, złachmanione, włosy do ramion…
– Lepiej od nich z daleka – przestrzegano w sklepie – nie wiadomo, jaką zarazę w sobie mają…
– Podobno to te „hipisy” – plotkowano w domach – co się zielskiem odurzają…
– W imię ojca i syna…
– Cha, cha, cha! – Wieńczysław Nowacki (zwany dalej Wieśkiem albo Wieńkiem) zachodzi się do łez, ale potwierdza, że tak właśnie to wyglądało, kiedy w 1975 roku w dolinie Caryńskiego z kilkoma równie „podejrzanymi” zakładał nową osadę. – Nami to z początku nawet straszono dzieci.
Przyjechał w Bieszczady dwa lata wcześniej z Zawiści w Opolskiem. Tamtejszy poniemiecki dom stał otworem dla młodych poszukujących własnej drogi, niegodzących się na ówczesną rzeczywistość, ale ich niedbały ubiór i luźny styl zachowania drażniły konserwatywne wiejskie środowisko. Gospodarstwo rychło nazwano w okolicy hipisowską komuną – i pewnie nie całkiem bez racji, bo niemało hipisów tam koczowało, włącznie z „praktykującymi” ćpunami. Byli wśród nich nawet tacy, którzy pomagali Nowackiemu w pracach na roli, a on widział w tym szansę na ich powrót do normalności.
– Sam na hipisa nie pozowałem – zaznacza – no i byłem zaciekłym wrogiem narkotyków. A że jak inni nosiłem dłuższe włosy? Taki panował wtedy trend, „pióra” symbolizowały wolność i dlatego tak bardzo długowłosych tępiono. Ludowa władza robiła wszystko, żeby w środowiska chcące żyć po swojemu wprowadzać agentów. To im się udawało, nierzadko sami zachęcali młodych ludzi do ćpania, a potem wykorzystywali do penetracji rodzących się wówczas w Polsce komun hipisowskich. Postanowiłem, że spróbuję temu się przeciwstawić.
Latem 1973 roku na Festiwalu Awangardy Beatowej w Kaliszu Nowacki poznał Piotra Dmyszewicza, obiecującego plastyka z Wrocławia. Od jesieni 1972 rezydował on w Bieszczadach, ale – pragnąc żyć w możliwie największej izolacji – nikomu oprócz matki nie zdradził adresu. Nie podał go tym bardziej Nowackiemu, tyle że ten, wiedziony ciekawością i chęcią współpracy, parę miesięcy później bez problemów odnalazł kolegę.
Piotr Dmyszewicz też niby nie utożsamiał się z ruchem hipisowskim, ale przyznaje, że w jakimś sensie nurt ten go pociągał, zwłaszcza poprzez ideę życia w wolności i w symbiozie z naturą. – Wtedy jeszcze w Polsce trudno było określić, kto jest hipem, a kto nie – tłumaczy. – Noszenie „piór” czy różnobarwnych koralików niekoniecznie oznaczało przynależność do ruchu. Poza tym w Bieszczadach i tak jeszcze nikt nie znał pojęcia hipis, toteż na tak wyglądającego osobnika mówiło się „student”. A jak kudłaty spotykał na drodze równie kudłatego, w rozdeptanych butach, flanelowej koszuli i przydługim swetrze, to pozdrawiał go słowami: „Hej, człowieku!”.
„Studenci” nosili się nonszalancko, słuchali bluesa i hard rocka, w większości mieli przyjazny stosunek do innych. Ale takie osoby kojarzyły się również z niezależną myślą, pewną tajemniczością, hermetycznością, słowem – stanowiły „element niepewny” w poukładanej peerelowskiej codzienności. – Ten polski ruch, powiedzmy że hipisowski, nie kopiował stylu zachodniego – wyjaśnia Dmyszewicz. – Powstał jakby niezależnie od tamtego, w sposób naturalny i żywiołowy. Bo Zachód żył w wolnym świecie, a my w totalitarnym, i dlatego tak bardzo szukaliśmy choćby namiastki tej wolności, odrobiny materialnej i duchowej przestrzeni dla siebie.
Najlepszym podówczas zakątkiem do znalezienia oazy szczęścia wydawały się być Bieszczady. Od wczesnych lat siedemdziesiątych zjeżdżało tu na chwilę lub na dłużej niemało ludzi z zawieszonymi na piersiach pacyfami. Pierwsze ekipy wędrujących po Bieszczadach hipisów tworzyły osoby z wielu regionów i z różnych warstw społecznych, jednak nie przekształcały się one w trwałe i duże komuny sensu stricto. – Były to zwykle niewielkie grupki, nierzadko damsko‑męskie, koczujące pod namiotami w wybranym miejscu, a potem przenoszące się gdzie indziej – opowiada Piotr Dmyszewicz. – Rosnące powodzenie „hipisowania” wynikało w dużym stopniu z frustracji PRL-em, niespełnionymi marzeniami i zawiedzionymi nadziejami pokolenia wchodzącego w dorosłość na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Bieszczady stały się dla wielu miejscem najlepszym do odreagowania, w dodatku umożliwiającym egzystencję w bliskości przyrody i w oddaleniu od siermiężnej szarzyzny miasta.
Zdolny plastyk Piotr uciekł w Bieszczady z tych samych powodów. Dzięki poparciu podleśniczego Grzegorza Zyndwalewicza, jak on – wrocławianina, zaczął pracę w gospodarstwie Stanisława Rusina w Dwerniczku. Uczył się murarki, ciesiołki, hodowli zwierząt, a w przerwach rozmyślał, jak w tych górach zapuścić korzenie. Taka okazja niebawem się nadarzyła. Na kwaterze u Rusina od czasu do czasu zatrzymywali się studenci z Politechniki Warszawskiej, którzy w 1973 roku zaczynali budować schronisko na Przysłupie Caryńskim. Kiedy wyjeżdżali, budowa zostawała bez dozoru. – Mianowano mnie stróżem – uśmiecha się Dmyszewicz – ściągnąłem brata i już stróżowaliśmy we dwóch, tylko za kąt do spania w piwnicy budynku. Wiosną 1974 „polibuda” podpisała z nami umowy o pracę i przydzieliła pieniądze na utrzymanie powstającego schroniska. Na jesieni dołączył do nas najmłodszy brat. W takiej sile, wyposażeni w siekiery i piły spalinowe, nie musieliśmy się obawiać ani złodziei, ani niedźwiedzi.
I właśnie tam, na Przysłupie, w październikowy poranek odnalazł Dmyszewicza Wieńczysław Nowacki. Nie ukrywa, że na widok doliny Caryńskiego zapaliły mu się oczy. Został z Dmyszewiczami w ich piwnicznej klitce dwa na trzy metry, jak oni spał na wąskiej pryczy i czekał wiosennych promieni słońca. Tymczasem mrozy nadeszły tęgie, nierzadko do minus trzydziestu, lód skuł niedokończoną kolibę, przez szpary między deskami wiatr nawiewał śnieg i tylko w kanciapie ogrzewanej żeliwnym piecykiem dawało się wytrzymać.
Pod koniec zimy Nowacki wyjechał na Opolszczyznę. Tam sprzedał gospodarstwo i w kwietniu był z powrotem w Bieszczadach, napełniony wizją stworzenia w zielonej dolinie rolniczej wioski oraz „sanatorium” dla narkomanów. Uważał, że problem narkomanii wśród młodych Polaków narasta, a partia, rząd, ministerstwo zdrowia nic w tej kwestii nie robią. Miał rację – w Polsce Ludowej coś takiego jak narkomania oficjalnie nie istniało, choć zagubieni młodzieńcy włóczyli się po ulicach, żarli prochy i wąchali klej. Mimo że gdzieniegdzie próbowano o tym pisać, cenzura zazwyczaj nie dopuszczała do ukazywania się publikacji o narkomanach. Godziłoby to w wizerunek socjalistycznego kraju, według oficjalnej propagandy wolnego od podobnych, typowych dla zgniłego Zachodu patologii.
Piotr Dmyszewicz: – Nie bardzo wierzyłem w powodzenie stworzenia ośrodka dla narkomanów, ale Wienio strasznie się napalił. Ta idée fixe całkowicie zaprzątnęła jego umysłem, coraz więcej podróżował po Polsce, szukał kontaktów z lekarzami i terapeutami mogącymi poprzeć projekt. Początkowo nie było wiadomo, gdzie Wieniek planuje założyć ten plenerowy szpital, na Przysłupie czy w samym Caryńskiem, ale faktem jest, że wieść o nim dość szybko rozniosła się po kraju. Nawet jacyś młodzieńcy zaczęli się tu zjawiać, niby z myślą o leczeniu; przyjmowałem ich w otwartym już schronisku jak turystów, bo przecież żaden ośrodek jeszcze nie funkcjonował. Miałem obowiązek meldowania każdego przybysza, jednak pewnych ludzi dla ich dobra meldować nie należało. Niektórzy starali się schować w Bieszczadach przed poborem do wojska; uważali się za pacyfistów, więc kluczyli po kraju, chowając się przed organami ścigania.
Wieńczysław Nowacki: – Jeździłem często do Poznania. Tam, w wąskim kręgu osób rozumiejących potrzebę utworzenia takiego „sanatorium”, moja koncepcja z wolna nabierała rumieńców. Rozmawialiśmy jednocześnie o potrzebie zmian politycznych w kraju, o konieczności wzięcia w obronę i reprezentowania interesów coraz bardziej ubożejących rolników. O tych naszych nieformalnych spotkaniach dowiedziała się bezpieka. Któregoś wieczoru „na chama” rozwalono drzwi mieszkania mojego znajomego w bloku, przeprowadzono rewizję i nas przesłuchano. W proteście z Krzysztofem Kijewskim napisaliśmy list otwarty o tych wydarzeniach, trafił do centralnych władz i do mediów. Zaraz potem wróciłem w Bieszczady, a w ślad za mną rozesłano informację do wszystkich jednostek milicji, by uważano na tak „niebezpiecznego” osobnika.
Postanowił urządzić się w Caryńskiem. W 1975 roku zbudował pierwszą chatę, a raczej prymitywny szałas, który dawał jednak schronienie, względne bezpieczeństwo i możliwość bycia na swoim z dala od wścibskich spojrzeń. Nie żeby Nowacki nie lubił ludzi, przeciwnie, ale – jak podkreśla – nie chciał być na widoku służb. Cóż z tego, skoro i tam go ktoś wytropił, akurat podczas chwilowej nieobecności, kiedy poszedł przeczekać największe zimowe chłody do przyjaciół w Dwerniku. Ten ktoś zapalił zapałkę i po chwili z szałasu został popiół… Nowacki niemal skamieniał na widok pogorzeliska, ale otrząsnął się, chwycił siekierę i z jeszcze większym zapałem, z jeszcze większą zaciętością wziął się do roboty. Na wzniesieniu między świerkami i brzozami stanął tym razem domek z brzozowych bali, niczego sobie, a charakteryzował się tym, że nie miał w sobie ani jednego gwoździa. Budowniczy amator by tego nie dokonał, nie wymyśliłby takich sprytnych łączeń – szczęściem dla pierwszego od wojny gospodarza w Caryńskiem znaleźli się chętni do pomocy góralscy cieśle. Na co dzień wypasali w okolicy owce i tak samo jak on drażnili swoją niezależnością gminną władzę oraz komendanta MO.
Caryńskie… Tak mogła wyglądać namiastka raju, z jabłoniami, śliwami i gruszami, z bujną soczystą trawą, strumieniami i lasem pełnym dzikiego zwierza. Na ten rajski przedsionek spoglądała przez wieki spod nieba Caryńska Połonina – z wypasanymi na niej wołami i grającymi na trombitach pastuchami. Ale to było dawno; potem znikły woły, zeszli z gór pasterze, zabrali swoje trombity i poszli przez San dalej na wschód, bo tak im pod groźbą nakazano. W 1946 roku wysiedlono całą wieś, kilkuset ludzi. Chyże i cerkiew puszczono z dymem, zostali tylko umarli: pod kamieniami z piaskowca, kopczykami z wijącym się na nich barwinkiem, żeliwnymi krzyżami kutymi przez cygańskich kowali… Taki był koniec Caryńskiego, jakże podobny do losu innych, gęsto rozsianych po Bieszczadach wsi – pełen strachu, ognia i płaczu.
I właśnie tutaj, w tej opuszczonej, zapomnianej dolinie rękami osadnika Wieńczysława Nowackiego rodziło się nowe życie. Lata minęły, całe pokolenie, i znowu cudnie było w Caryńskiem. Tyle że podziwianiem widoków nie można się najeść. Wiedział to Nowacki i choć miał trochę pieniędzy ze sprzedanego w Zawiści gospodarstwa, to roztropnie pomyślał, że warto by nająć się do jakiejś roboty. Przygarnął go góral z wypału pod Dwernikiem, bo widział młodego długowłosego, jak w wielkim plecaku targa prowiant do swojej hacjendy w lesie, i strasznie go to dziwiło, że w pojedynkę na tym odludziu daje sobie radę. Więc któregoś dnia zaczepił Wieśka, pogadali sobie i koniec końców już razem wypalali węgiel z metrówek olchy, grabu i buka, w dodatku w najprawdziwszych mielerzach.
***
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bosz