Przydarzyło mi się to w Mongolii. Spędziłem kilka dni w kołchozie, w którym oprócz kilkunastu rodzin pasterzy żyło kilkanaście tysięcy owiec. O innych zwierzętach nie wspomnę, bo opowieść dotyczy wyłącznie owiec. A właściwie ich głów.
Spanie w jurcie nie sprawiało mi kłopotów, choć do przyjemności też trudno by to zaliczyć. Trochę insektów, sporo dziwnych owadów i intensywny zapach źle wyprawionych skór.
Na upał najlepszym środkiem była herbata. Dość tłusta, pływały w niej wielkie oka baraniego łoju, i gorąca. Kilka łyków herbaty powodowało, że człek się pocił i upał na zewnątrz wydawał się zupełnie znośny. A tłuszcz zapewniał brak apetytu, co przy pasterskim menu było bardzo wskazane.
Na ucztę pożegnalną pasterze przygotowali danie wręcz królewskie. Gotowany barani łeb. W tym samym kotle co uprzednio herbata. Łeb w kotle spędził sporo czasu. Resztki baraniej sierści wypadły i zostały wyłowione. Kości zmiękły i dawały się potem łatwo wyjmować, a niektóre nawet gryźć.
Podziałem smakowitego dania zajmował się przewodniczący kołchozu. Robił to z wielką wprawą. Wyciągnął ozorek i pokroił na kilka porcji. Największa przypadła dla honorowego gościa, czyli dla mnie. Zjadłem go, mlaszcząc jak sąsiedzi przy stole i wychwalając delikatność potrawy. Prawdę mówiąc, nie budziło to we mnie specjalnego oporu, ponieważ ozorki cielęce i wołowe często goszczą na stole i w moim rodzinnym domu. Nieco inaczej robione, ale wyglądające niemal identycznie.
Podobnie było i z móżdżkiem. Najbardziej wprawdzie lubię móżdżek zapiekany w kokilce, ale i ten ugotowany dało się zjeść bez oporu, a nawet rzekłbym – ze smakiem. Na koniec przewidziane było danie najwytworniejsze.