Formułując akty oskarżenia wobec często zupełnie przypadkowych osób, prokuratury te sprytnie próbują odwrócić uwagę od licznych patologii, jakie mają w nich miejsce. Z wielu wyroków sądowych jasno wynika, że to właśnie prokuratorzy, a nie osoby przez nich oskarżane, ponoszą winę za toczące się procesy. W zakończonym niedawno procesie o podżeganie do zabójstwa gen. Papały sąd uznał, że oskarżeni w ogóle nic w przedmiotowej sprawie nie zrobili, i całą winę zwalił na prokuratora, który w tej sprawie przez lata robił wszystko, co się da, nie mając w ręce żadnych dowodów.
Będący pod ostrzałem mediów prokuratorzy nie kryją rozżalenia i tłumaczą, że mieliby lepsze wyniki, gdyby oskarżeni chętniej przyznawali się do winy. Niestety, ci na ogół utrudniają śledztwo, idą w zaparte i twierdzą, że to nie oni, mimo że nie potrafią tego udowodnić. Cierpi na tym zarówno dobro śledztwa, jak i prowadzący je prokurator, który ma związane ręce i nie może ich użyć w celu skłonienia podejrzanego do przyznania się. Smutna prawda jest taka, że aby kogoś o coś oskarżyć, prokuratorzy muszą mieć przeciwko niemu dowody i świadków. Problem w tym, że jakość świadków, zwłaszcza koronnych, jest w kraju rażąco niska. Ludzie ci to zwykle zawodowi przestępcy lub moralni wykolejeńcy, którzy z powodu skromnych zasobów intelektualnych w ogóle nie nadają się do składania zeznań.
Prokuratorzy narzekają, że zdarza im się pracować ze świadkami koronnymi, którzy nawet nie potrafią zapamiętać przedstawionej im wersji wydarzeń najlepiej pasującej do aktu oskarżenia, nie mówiąc o jej powtórzeniu przed sądem.