Między Armanim a brzegiem śmietnika
Bezdomni chcą uczyć pracowników korporacji kreatywności i sztuki przetrwania. Są chętni
Zaczęło się od dachu. Dziurawy dach Schroniska Brata Alberta przy ul. Szczytowej to dla łódzkich bezdomnych latem mały pikuś. Większość tymczasowo poszła w Polskę. Ale zimą zjedzie przeczekać ze trzystu. Skąd wziąć 60 tys. na dach? – kombinował Jerzy Czapla, kierownik Alberta, zwany papą. Na dzieci dałoby się coś wyszarpać od sponsorów. Tymczasem bezdomny zdrowy chłop jest mało spektakularny. A taki chłop to są koszty. Miesięcznie spływa tu ściekiem 8 tys. zł w postaci środków do dezynfekcji. Niektórym, podrzucanym przez straż miejską, wytrząsa się pół kilo larw z samego podbrzusza.
Zdezynfekowani zwlekają się co rano z żelaznych piętrowych łóżek. Chowają w kieszeń aluminiową łyżkę i idą na miasto zaspokajać swoje podstawowe potrzeby życiowe, co wymaga szalonej kreatywności. Nawet najprostsze stają się wyzwaniem. Bingo, pomyślał papa Czapla. Skoro są ludzie gotowi wydać 10 tys. zł za wyciszający pobyt w klasztornej celi, może znajdą się chętni na wynajęcie bezdomności? Przecież jego nocni kowboje mogą podzielić się wiedzą z lalusiami z korporacyjnych działów kreatywnych, poszukujących nowych inspiracji. Niech zobaczą, co to jest prawdziwa inwencja.
Kierownik zaoferował się listownie: „Szanowni Państwo, pragniemy zaprezentować Państwu projekt Bezdomnego Miejskiego Survivalu. Jest to innowacyjny program, podczas którego zainteresowani będą mogli posmakować życia na ulicy w prawdziwej miejskiej dżungli. Pod okiem instruktorów o najwyższych kwalifikacjach”. Duży rozwój gwarantowany. Bo instruktorzy mają potencjał. Na pryczy w Albercie nocuje uczestnik misji pokojowych, lekarz, strażnik miejski, który kilka sezonów wcześniej podrzucał tu innych z interwencji, ślusarz, który nie nabył umiejętności komputerowego toczenia, obiecujący tenisista stołowy i inni.