Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Pas króla

Marek Minchberg - peerelowski król hazardu

Mówiło się wtedy „wpaść do Grubego”, czyli oddać się na kilka godzin, czasem zaś na kilka dni, hazardowi. Mówiło się wtedy „wpaść do Grubego”, czyli oddać się na kilka godzin, czasem zaś na kilka dni, hazardowi. Bozena Cannizzaro/Getty Images / FPM
Marek Minchberg był niekwestionowanym królem polskiego hazardu. Abdykował po cichutku.
Marek Minchberg-król polskiego hazardu.Archiwum Marek Minchberg-król polskiego hazardu.

Kiedy żył, wiedziano o nim niewiele, ale pisano dużo. Pasował dziennikarzom do szkicowania spiskowego układu: Minchberg, Herszman, wreszcie osławiony Baranina, czyli głośna swego czasu, mająca wspierać policję, fundacja Bezpieczna Służba.

Dla zmarłego w tym roku Marka Minchberga, zwanego Grubym Markiem (nie obrażał się za to przezwisko, bo, jak przyznawał, faktycznie swoje ważył), fundacja była jedynie środkiem do celu. A przez całe swoje dorosłe życie cel miał jeden – grać! Grał w karty, ruletkę, obstawiał konie. Grał, by żyć, a żył, by grać. Miał ulubione powiedzenie: nie gram tylko na fortepianie, bo tam się karty ślizgają. W PRL zakładał nielegalne kasyna w prywatnych, wynajmowanych na ten cel mieszkaniach. Mówiło się wtedy „wpaść do Grubego”, czyli oddać się na kilka godzin, czasem zaś na kilka dni, hazardowi.

To była namiastka Monte Carlo, ta sama atmosfera, ale realia Polski Ludowej. Grano w pokera i w oczko, ale też obstawiano ruletkę. Grę prowadzili wyznaczeni krupierzy, często sam Gruby Marek. Do jego lokali nie można było wejść prosto z ulicy. Trzeba było mieć wprowadzającego, który był gwarantem, że nowy gracz nie jest na przykład milicjantem w cywilu. Gracze mieli do dyspozycji bogato zaopatrzone bufety, popijali drinki, znajdowało się też coś na ząb. Gruby Marek, wspominając kilka lat temu w rozmowie z niżej podpisanym stare czasy, szacował, że w Polsce klientela nielegalnych domów gry sięgała kilku tysięcy graczy, głównie byli to ludzie wolnych zawodów, artyści, adwokaci, księża, a także prywaciarze, badylarze, profesorowie, taksówkarze, no i przestępcy.

Milicja Obywatelska o tych kasynach wiedziała, czasem organizowano naloty, ale co najwyżej funkcjonariusze rekwirowali karty i urządzenia do ruletki, właścicieli jaskiń gry nie udawało się namierzyć. Podobno w jednym z katowickich hoteli przez pewien czas to sami oficerowie milicji prowadzili nielegalne kasyno, dochody z zysków wielokrotnie przebijały ich pensje.

Pierwsze podziemne kasyna powstawały w latach 60., ale prawdziwy boom branża przeżywała w czasach Gierka. Interes kręcił się aż do 1989 r., kiedy hazard stał się legalny i powstały pierwsze sieci domów gry, działające w ramach Kodeksu handlowego.

Wtedy właśnie Marek Minchberg postanowił zrealizować marzenie – otworzyć własne legalne kasyno.

Gra w Bezpieczną Służbę

Dogadał się z dyrekcją hotelu Warszawa, w Londynie zamówił wyposażenie: stoły do ruletki i stoliki karciane, w hotelu wyremontował największą salę. – Dał wysoki zadatek, chyba 400 tys. dol. – opowiada Maria Minchberg, jego żona. – W hotelu zrobił pierwszy w Warszawie podwieszany sufit, wszystkiego osobiście pilnował.

Ale w tej grze przegrał, bo licytował w ciemno. Inwestował pieniądze, nie mając jeszcze oficjalnej zgody na kasyno. To miała być zresztą zwykła formalność. Zdzisław Herszman, znajomy sprzed lat, doradził mu udział w fundacji wspierającej policję. „To najprostszy sposób na koncesję hazardową” – zachęcał. Minchberg zarejestrował Bezpieczną Służbę, a na jej czele stanął Herszman. Gruby Marek zadeklarował, że 10 proc. zysków z kasyna co miesiąc będzie odprowadzał na fundację. Ale nie dostał koncesji i musiał spasować. Stracił górę kasy i marzenie o legalnym interesie hazardowym.

Fundacja powstała na początku lat 90., ale media odkryły ją dopiero po kilkunastu latach, na fali zainteresowania gangsterem Jeremiaszem B., czyli Baraniną, mianowanym capo di tutti capi polskiego świata przestępczego. Bezpieczna Służba miała pomagać rodzinom policjantów poległych na służbie, ale nie przekazała na szlachetny cel nawet złotówki. „Gangsterzy korumpują policję” – pisały gazety. Na wyrost. Wśród założycieli fundacji nie było gangsterów (jedynie Baranina próbował się wkręcić, ale w końcu sam nie przystąpił, reprezentowała go żona), nie było też datków, a więc i korupcji.

Pomysłodawca fundacji, obywatel szwedzki Zdzisław Herszman, to intrygująca postać, znana w Warszawie od okresu wczesnego Gomułki. Wtedy Herszman był cyrkowcem, zasłynął z numeru na wrotkach. Jeździł na nich w stołecznych knajpach w ramach tzw. programu artystycznego. Podobno był ulubieńcem Mieczysława Moczara, ministra spraw wewnętrznych za czasów Gomułki. Dzięki niemu dostał paszport, wyjechał na występy zagraniczne i wybrał wolność. Po latach pozwolono mu przyjeżdżać do starej ojczyzny, robił tu jakieś interesy. Po 1989 r. zagościł na dłużej. Sam o sobie powiadał, że jest jednym z prezesów wielkiej szwedzkiej firmy budowlanej. Jego polscy znajomi na własnej skórze przekonywali się z czasem, że z charakteru był kimś między baronem Münchhausenem a Nikodemem Dyzmą. Opowiadał o sobie niestworzone rzeczy (np. o znajomości z przywódcą sowieckim Leonidem Breżniewem). Miewał też niemiły zwyczaj pożyczania od ludzi pieniędzy, a potem zapominania o terminie spłaty.

Fundacja od narodzenia była martwa i występowała jedynie na papierze, gdyż jej główny donator, czyli Marek Minchberg, został, mówiąc wprost, wystrychnięty na dudka. Obraził się i omijał fundację, którą współzakładał, szerokim łukiem.

Przegrana bitwa o handel

Minchbergowie przed wiekami przywędrowali do Polski z Bawarii. Jeszcze przed drugą wojną używali pisowni Münchberg, w PRL ich nazwisko spolszczono. Ojcu Marka podczas okupacji kilkakrotnie proponowano podpisanie volkslisty, ale konsekwentnie odmawiał, bo z Rzeszą nie łączyło go już nic, a z Polską wszystko. Rodzinie to przywiązanie do polskości nie wyszło na dobre, trzech jego braci straciło życie w niemieckich obozach koncentracyjnych.

Rodzice Marka Minchberga byli przed wojną w miarę majętnymi ludźmi, mieli dwa sklepy mięsne i jatkę. Po wojnie próbowali kontynuować rodzinną tradycję, ale przegrali bitwę o handel. Z mięsa przerzucili się na produkcję metalowych zszywek, a potem na kuchenki turystyczne. – Teść sam skonstruował kuchenki, które podbiły rynek. Jedna nazywała się Dorotka, druga Magda – opowiada Maria Minchberg. – Ale szybko państwo zaingerowało, produkcję kuchenek zmonopolizowała firma Minol. Wtedy teść przestawił się na produkcję uszczelek do silników.

Minchbergowie mieli pięciu synów. Najstarszemu Krzysztofowi podczas okupacji groziła wywózka na roboty do Niemiec. Uciekł, ukrywał się. Tuż po wojnie napisał do rodziców list, że jest we Włoszech i jest mu dobrze. Więcej już się nie odezwał. Włodzimierz (ur. w 1929 r.) podczas wojny działał w Szarych Szeregach, a zaraz po wojnie jako 19-latek przystąpił do Narodowych Sił Zbrojnych, chociaż sympatyzował z PSL i Mikołajczykiem. W 1949 r. został aresztowany i skazany na sześć lat więzienia, siedział w Rawiczu. Wyszedł chory na gruźlicę, usunięto mu część płuc, pracował w inwalidzkich spółdzielniach pracy. Zmarł w latach 90. Trzeci brat Marka, Jan (rocznik 1940), prowadził taksówkę. W 1981 r. wyemigrował z żoną do USA. Do tej pory tam mieszka, nieźle mu się powodzi. Najmłodszy z rodzeństwa Tadeusz (ur. 1951 r.) w latach PRL handlował artykułami biurowymi.

Maria i Marek (oboje ur. w 1944 r.) poznali się na przystanku tramwajowym na Pradze. Mieli po 17 lat, ona ładna, on przystojny – zaczęli się umawiać na randki. – I tak to poszło – opowiada Maria. – Byliśmy razem przez 51 lat, na dobre i na złe. Dochowaliśmy się córki, dwóch synów, sześciorga wnuków.

Jak przystało na rodzinną sagę, we wspomnieniach Marii Minchberg więcej dobrego niż złego. Marek miał swoje wady, ludzka rzecz, ale poza jednym przypadkiem nigdy jej nie zawiódł.

W górę i w dół

Żenić chciał się od razu. Odmówiła. Najpierw udowodnisz, że potrafisz zarobić na utrzymanie rodziny, potem ślub. Trzeba przyznać, że jak na nastoletnią narzeczoną twardo stąpała po ziemi. Pobrali się po dziewięciu miesiącach znajomości, w 1962 r., bo Marek był ambitny, natychmiast zabrał się za zarabianie. Zatrudnił się jako robotnik w fabryce, potem malował ręcznie zasłony na okna. Zamierzał otworzyć własną działalność rzemieślniczą, ale poznał tajemniczych ludzi i zmienił na jakiś czas plany. Minęło kilka lat, zanim Maria dowiedziała się, że mąż zdobywa przebojem światek warszawskich karciarzy.

Terminował u najlepszych, ale nauka była kosztowna. To właśnie ten jedyny raz, kiedy Maria poczuła się, delikatnie mówiąc, zawiedziona. Był 1969 r., zarobili trochę pieniędzy na oryginalnych szybach do Fiata. Przywozili je z Rumunii, w Polsce szły jak woda. Przez niecały rok uciułali ponad 100 tys. zł – średnia pensja wynosiła niecałe 2 tys. Planowali kupić samochód i wstawić na taksówkę, ale nagle okazało się, że Marek gotówkę przegrał w karty. – Ale to był ostatni raz, kiedy przegrał – puentuje Maria. – Błyskawicznie załapał, o co chodzi w pokerze, a w czternastce został prawdziwym mistrzem, nikt go już nigdy nie pobił.

Wyrósł na największego właściciela prywatnych, a więc wyjętych spod prawa, kasyn gry w kraju. Hazard zagościł na dobre w ich życiu, ale dochody należało dywersyfikować. Dlatego Marek poszedł drogą ojca, został prywaciarzem. Założył warsztat tworzyw sztucznych, potem drugi, produkcja sit do maszyn.

Sam, jak wspomina żona, był chyba w czepku urodzony. Od dziecka miał fart, zaczęło się od loterii kościelnej – wygrał motocykl. Kiedy jego matka, namiętna rozwiązywaczka krzyżówek, spostrzegła, że Marka trzyma się szczęście, zaczęła wysyłać rozwiązane hasła do gazet w jego imieniu i wtedy wygrywała nagrody.

Kiedy został rekinem hazardowego rynku, kręcili się wokół ludzie, których nazwiska, a raczej pseudonimy, miała niebawem poznać cała Polska jako osławionych mafiosów, liderów potężnych gangów. Ale wtedy tworzyli zaledwie klientelę nielegalnych domów gry. Andrzej K., ps. Pershing, później jeden z bossów gangu pruszkowskiego i zapalony hazardzista, pracował w latach 70. jako kierowca w Transbudzie. – Jak udało mu się coś zarobić na lewo, przychodził do męża i pytał, czy może wieczorem zagrać – opowiada Maria. Po latach Pershing okazał się niewdzięczny, sprzedał Grubemu Markowi samochód, który okazał się trefny, były z tym same kłopoty. Inna znana później postać, czyli Wańka (wywiad z nim – POLITYKA 28), też kręcił się w pobliżu. Minchberg wynajmował go jako taksówkarza do przywożenia i odwożenia gości swoich kasyn. Słynny złodziej samochodowy Nikoś, też fanatyk gry w karty, kiedy ukrywał się w Niemczech przed polskim wymiarem sprawiedliwości, telefonował do Minchberga: przyjedź do Hamburga, zagramy. Gruby Marek nie unikał takich wyzwań. Jechał do Niemiec, na trzy dni zamykali się z Nikosiem w pokoju i bez przerwy grali. Nigdy nie przegrał, a Nikoś honorowo płacił długi. Kiedyś w rozliczeniu przysłał Markowi samochód.

Przekreślone marzenie o prywatnym całkowicie legalnym kasynie to klęska, z którą nie potrafił się pogodzić. Zaczęło szwankować zdrowie. A potem drugi cios – zadatkował dużą sumę za działkę w Wilanowie, którą chytrze przejął znany wówczas biznesmen Rudolf Skowroński i sprzedał jednej z zachodnich sieci handlowych pod budowę hipermarketu. Minchberg założył w sądzie sprawę, a Skowroński nagle zniknął. Poszukiwano go listami gończymi, bo miał zarzuty o przestępstwa gospodarcze. Do dzisiaj nie wiadomo, gdzie się ukrywa i czy w ogóle jeszcze żyje. Sprawa w sądzie wlokła się latami i wciąż nie znalazła finału. W czasach PRL Marek Minchberg radził sobie zdecydowanie lepiej niż w kapitalistycznej Polsce. Wydawał się stworzony do wolnego rynku, ale nie przewidział, że jego reguły, a raczej ich brak, to gra trudniejsza niż poker...

Polityka 37.2013 (2924) z dnia 10.09.2013; Ludzie i Style; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Pas króla"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną