Każdy roszczeniowy wychodzi na ulice z krzywdy i bólu. Pan Antoni, bo mu pracodawca nie zapłacił. Pani Kasia, bo padła ofiarą męskiego molestowania. Pan Mikołaj, bo jest antysystemowy i wszystko chciałby obalić. Wychodzą ogólnie niezadowoleni i subiektywnie skrzywdzeni. Doświadczeni w bojach mają ze sobą sprzęt nagłaśniający, hasła na transparentach i listę postulatów. Debiutanci nieśmiało zajmują miejsca w drugich szeregach, ale szybko wciąga ich atmosfera, nabierają odwagi i skandują wraz z tłumem. Najczęściej powtarzane słowa to skandal i hańba.
I tak społeczeństwo obywatelskie dzień po dniu wylega na warszawskie ulice, aby pikietować, protestować, przekonywać, dawać wyraz. Miasto żyje w rytmie zgromadzeń ulicznych zwanych publicznymi.
Najpierw trzeba protest zgłosić w wydziale kryzysowym Urzędu Miasta, podać datę, miejsce i przewidywany czas trwania, cel zgromadzenia i przewidywaną liczbę uczestników. Miasto z automatu daje zgodę. Informacja natychmiast trafia na internetowy wykaz zgromadzeń publicznych. Zapobiegliwi rezerwują atrakcyjne lokalizacje i to nieraz na wiele terminów.
Co niedzielę zarezerwowane jest miejsce przed Kordegardą, naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego. Organizatorem jest, jak zaznaczono w wykazie, osoba prywatna. Cel nieznany. Urzędnicy nie chcą wiedzieć zbyt wiele. Informują, że to jacyś niezadowoleni z systemu politycznego. A konkretnie? No, generalnie niezadowoleni.
Ojcowie kontra smoleńscy
Kordegarda, niedziela, parę minut po 10 rano. Generalnie niezadowoleni (kilka osób w starszym wieku) w pośpiechu rozstawiają baldachim, na stoliki wykładają broszury, ulotki i jakieś gazety. Pojawia się transparent z napisem „Solidarni 2010”. – Smoleńscy – informuje żonę niedzielny spacerowicz.