W prasie czytam, że niektórym polskim celebrytom (nie mylić z cewebrytami) dzieje się krzywda. Np. niedawno warszawski sąd apelacyjny wydał niesprawiedliwy wyrok w sprawie koszykarza celebryty Marcina Gortata, który pozwał pewną spółkę za to, że bez jego zgody wykorzystała jego wizerunek w celach reklamowych. Sąd, co prawda, zasądził dla koszykarza 104 tys. zł odszkodowania za utracone dochody, ale odmówił przyznania mu zadośćuczynienia za doznaną krzywdę duchową. Uznał, że ponieważ Gortat skomercjalizował swój wizerunek, to żadnej duchowej krzywdy z powodu nielegalnego wykorzystania tego wizerunku nie doznał.
W środowisku celebryckim wyrok wywołał niepokój, gdyż do tej pory rodzime gwiazdy zawsze w podobnych sytuacjach zadośćuczynienie otrzymywały. Pojawiły się obawy, że jak tak dalej pójdzie, sądy mogą przestać przyznawać zadośćuczynienia także za publikowanie kompromitujących informacji dotyczących prywatnego życia celebrytów. Nic dziwnego, że rodzą się wątpliwości, czy dzisiaj w ogóle opłaca się być celebrytą. Wielu znanych ludzi kultury czy biznesu nie ukrywa, że nie ma na to czasu z powodu nawału pracy. Skutek jest taki, że przy celebryctwie pozostają przeważnie osoby mniej zdolne, które niczego innego nie potrafią i które – aby jakoś przeżyć na łamach tabloidów – muszą być dożywiane przez sponsorów na bankietach, wernisażach i uroczystych premierach różnych produktów oraz zatrudniane na imprezach korporacyjnych i w reklamach środków na wzdęcia.
Przy okazji wyroku powróciła dyskusja o tym, czy celebryci posiadają aż takie życie duchowe, żeby za doznaną krzywdę duchową domagać się pieniędzy.