20 lat temu na polskich uczelniach kształciło się niespełna 3 tys. doktorantów. W tym roku na samym Uniwersytecie Warszawskim jest ich więcej. Są wydziały, na których liczba doktorantów przekracza liczbę studentów na studiach licencjackich i magisterskich. W czasie niżu demograficznego to oni powoli stają się racją istnienia wyższych uczelni. Pojawiają się jednak pytania, czy masowość doktoratów nie przekłada się na ich jakość i czy kryteria przyznawania tytułu się nie obniżyły. Ostatnio wróciły one za sprawą kontrowersji wokół pracy doktorskiej Marka Goliszewskiego, prezesa Business Centre Club. Obronił ją na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Problem w tym, że jego promotor jest współtwórcą BCC, a Goliszewski zasiada w radzie biznesu przy wydziale. Były też wątpliwości i zastrzeżenia co do poziomu pracy. Minister nauki i szkolnictwa wyższego Lena Kolarska-Bobińska zapowiedziała, że kryteria przyznawania tytułu zostaną przeanalizowane i podwyższone.
Skąd ten masowy pęd do wiedzy? Studia doktoranckie są korzystne i dla doktorantów, i dla uczelni. Kiedyś doktorantów traktowano tam trochę jak tanią siłę roboczą. Mają obowiązek prowadzić zajęcia dydaktyczne ze studentami i profesorowie lubili na nich zwalać te najbardziej niewygodne. Ale studentów jest coraz mniej. W ostatnich 10 latach ich liczba spadła o pół miliona. A to oznacza mniej grup, mniej zajęć, mniej godzin dydaktycznych.
– Pojęcie taniej siły roboczej odeszło na uczelniach do lamusa. Kadra naukowa niechętnie dzieli się zajęciami, bo sama ma kłopot z wypełnieniem pensum. Na doktorantów patrzy trochę jak na imigrantów, którzy przyjeżdżają, żeby zabrać pracę autochtonom – mówi prof. Arkadiusz Chrudzimski z Instytutu Filozofii na Uniwersytecie Szczecińskim.