Stanisław Jerusalimcew doskonale pamięta pierwszy spacer po powrocie z kliniki w Krakowie. Sąsiedzi i znajomi, do tej pory życzliwi, nagle na jego widok zaczęli przechodzić na drugą stronę ulicy. Kiedy zaczepił jednego z nich, usłyszał: Ile dałeś za operację? Inny był przekonany, że razem z nowym narządem zyskał osobowość dawcy. Kolejny nie mógł się pogodzić, że Stanisław żyje dzięki śmierci kogoś innego. – Od tej pory minęło prawie 19 lat i niewiele w społecznym odbiorze ludzi z nowym sercem się zmieniło – przyznaje Jerusalimcew, dziś prezes Stowarzyszenia Przeszczepionych Serc. – Ostatnio jedna z koleżanek opowiadała, że tuż po transplantacji i powrocie do rodzinnego miasteczka poszła do kościoła. Ludzie stopniowo się od niej odsuwali i pod koniec mszy stała w pustce.
Z nową duszą
Co roku przybywa ich około 80: przewlekłych, którzy czekali na nowe serce po kilkanaście miesięcy, i pozapalnych (np. po zaziębionych grypach), dla których pomoc musiała nadejść w ciągu kilku tygodni. Są nieliczni na tle wszystkich składaków, np. dziesięć razy liczniejszej rzeszy posiadaczy nowej nerki. Wyróżniają się również sposobem mówienia o tym, co ich spotkało, bo unikają hasła „przeszczep” na rzecz „drugiego życia” i „ostatniej szansy”. I tak faktycznie jest, bo przeszczep to koniec propozycji, jakie ma dla nich medycyna. Umrą, jeśli organizm odrzuci cudze białko. Dlatego, żeby przeżyć, muszą oszukać własne ciało: brać leki immunosupresyjne, które osłabiają system odpornościowy, nie dopuszczając do walki z obcą tkanką.