Miała 35 lat. Była śliczna, wysportowana i ambitna. Wyznaczała sobie cele i je realizowała. Tak mówi jej ojciec Janusz Borkowski. Na dowód pokazuje fotografie. Uśmiechnięta, jasnowłosa, pewna siebie. Kilka razy próbował przekonać: „Córeczko, odpuść, po co ci to nurkowanie?”. Patrzyła mu w oczy, jakby niczego nie rozumiał, i milczała. Potem unikała rozmów, porozumiewała się z ojcem esemesami. – Baliśmy się o nią, to naturalne – mówi Małgorzata, żona Janusza. – Ale ona była uparta i stanowcza. Śmierci nie brała pod uwagę.
Wysoko, szybko, głęboko
Pasję do sportu rodzice zaszczepili jej w dzieciństwie, ale wybrali konkurencję, jak im się wydawało, bezpieczną i elegancką – łyżwiarstwo figurowe. Jako 11-latka zdobyła mistrzostwo Polski solistek w kategorii juniorskiej. Karierę przerwała kontuzja kolana.
Leczyła chorą nogę, poza tym szkoła i dom. Poznała chłopaka, Piotra, zakochała się. To miał być trwały związek, ale u Piotra zdiagnozowano raka. Chorował gwałtownie, szybko odszedł.
– Wtedy coś się w niej przełamało – mówi Janusz. Nagromadzoną energię zaczęła rozładowywać w sporcie ekstremalnym. Wspinaczki wysokogórskie (weszła m.in. na Mont Blanc), narciarstwo, rajdy rowerowe. Prowadziła motocykl, uwielbiała szybkość. Im bardziej ona była nieustraszona, tym większy lęk odczuwali rodzice. – Ale ona żyła już własnym życiem, nie słuchała naszych rad – mówi Małgorzata.