Urzędujący już piątą kadencję burmistrz Łabiszyna (Kujawsko-Pomorskie) Jacek Idzi Kaczmarek z niepokojem patrzy na łabiszyńską społeczność, która choć liczebnie nieduża (blisko 4,5 tys. mieszkańców), to w swojej mikroskali wiernie odzwierciedla współczesne cywilizacyjne problemy. Wyjeżdżające do Anglii dzieci pozostawiają w samotności rodziców, synowie wieczni gniazdownicy po pięćdziesiątce po raz pierwszy konfrontują się z samodzielnym życiem w obliczu śmierci matki, rozpadają się małżeństwa, nawet te z wieloletnim stażem, a to pociąga za sobą pijaństwo oraz kłótnie o podział majątku, którym w łabiszyńskiej mikroskali najczęściej jest mieszkanie.
I tak od wielu już lat zostaje burmistrz Kaczmarek z tymi wszystkimi potrzebującymi własnego kąta singlami po życiowych przejściach, których w strukturze miasta musi jakoś na nowo osadzić. A strukturę, jak większość polskich gmin, lokalowo i budżetowo ma ograniczoną, co za każdym razem stawia go przed nierozwiązywalnym dylematem – powierzchnia czy człowiek? I problem być może nadal pozostawałby nierozwiązany, gdyby nie splotły się w Łabiszynie dwie okoliczności – zagmatwany życiowy przypadek Wacława Ziółkowskiego, tutejszego od ośmiu pokoleń, oraz opustoszały autobusowy dworzec.
•
Najpierw spaliła się Barbara. Szósta wieczór, 21 sierpnia, jeszcze było jasno. Siedzi Barbara na taborecie na podwórzu przyrynkowej kamienicy, w której miała mieszkanie, rozmawia sobie z sąsiadką i nagle sąsiad, który obok budował altankę, krzyczy: Dach się pali! Nawet nie było czego ratować, tylko się stało i patrzyło, jak dobytek zalewa woda z sikawek.
Barbara, kobieta po sześćdziesiątce, w wieku, kiedy wreszcie można by zacząć odcinać od życia kupony, a tu dwa kataklizmy ją dotknęły: śmierć męża, a pięć lat później ten pożar, i wszystko 21 sierpnia, pechowa dla niej data.