Obok miejskich skrawków zieleni trudno wiosną przejść obojętnie. Byle szybciej – najlepiej na wdechu albo wtulając nos w kołnierz kurtki, ratując się przed wiszącym w powietrzu smrodem psich kup. Przez zimę narosły ich całe zwały. Każda dzielnica w każdym większym polskim mieście ma swoją aleję albo placyk imienia brzydkiego słowa na G. Najczęściej na pasach zieleni tuż pod oknami bloków mieszkalnych, bo wielu właścicieli psów upchniętych gdzieś w kącie statystycznego polskiego M3 idzie po linii najmniejszego oporu. Im większe osiedle, tym większy problem. Ale są miasta, gdzie slalomem trzeba się poruszać po chodnikach w śródmieściu. I to stolice województw.
Wiosną do akcji masowego sprzątania śmierdzących pozostałości po zimie ruszają służby oczyszczania miast. Lokalne władze poczuwają się do obowiązku uwolnienia mieszkańców od fetoru, ale jednocześnie w wielu miastach znosi się podatek od posiadania psów. Tak zrobiono m.in. w Łodzi, Katowicach, Rzeszowie, Warszawie, Bydgoszczy i Gdańsku. Powód: obywatele masowo ignorowali obowiązek i nie było żadnego pomysłu, jak ich do płacenia zmusić. Tam gdzie podatek obowiązuje, wpływy z tego tytułu do miejskich budżetów są na ogół symboliczne. W ubiegłym roku w Szczecinie było to 127 tys., a w Krakowie 90 tys. zł. Wyróżnia się Poznań – tam właściciele psów w zeszłym roku wpłacili do miejskiej kasy 800 tys. zł.
Mandaty i pouczenia
Wiele psów w miastach znajduje się w szarej strefie, mimo że rejestrowanie i czipowanie psów robi się powszechne (na wypadek zguby). Z szacunków Polskiego Towarzystwa Rejestracji i Identyfikacji Zwierząt wynika, że na stu mieszkańców miast przypada siedem psów. I tak np. w Łodzi liczbę psów ocenia się na 20 tys., w Gdańsku i Szczecinie na 45 tys., a w Warszawie na ponad 100 tys.