Społeczeństwo

Nie tym tonem

Jak rząd obrzydził ludziom reformy

Wydłużając wiek emerytalny, władza zaprezentowała postawę: tak być musi. Wydłużając wiek emerytalny, władza zaprezentowała postawę: tak być musi. Tomasz Adamowicz / Forum
Bronisław Komorowski zapłacił rachunek za kilka reform społecznych rządu Platformy. A właściwie za sposób ich wprowadzania. Za zlekceważone ludzkie emocje.
Wielu Polaków żyje oczekiwaniem na emeryturę, by odetchnąć, zająć się wnukami.Włodzimierz Wasyluk/Reporter Wielu Polaków żyje oczekiwaniem na emeryturę, by odetchnąć, zająć się wnukami.
Nawet wydłużone urlopy macierzyńskie nie zdołały osłabić przekonania, że państwo, przekonane o swojej racji, ma w nosie zdanie obywateli w sprawie ich własnych dzieci.Jerzy Dudek/Forum Nawet wydłużone urlopy macierzyńskie nie zdołały osłabić przekonania, że państwo, przekonane o swojej racji, ma w nosie zdanie obywateli w sprawie ich własnych dzieci.

Sześciolatki: państwo fałszywe?

Najjaskrawszym przykładem wydaje się wieloletnia wojna o to, by posłać do szkół sześciolatki. Gdy ruszała do tego przedsięwzięcia minister Katarzyna Hall, przeciwnych mu było 79 proc. społeczeństwa, a po ośmiu latach kołomyi z odkładaniem i ponownym przyspieszaniem reformy – oponuje wciąż ponad 70 proc. Jak do tego doszło? Wydaje się, że u źródła niepowodzenia legła zuchwała pewność, że polskie dzieci muszą iść wcześniej do szkoły. Bo wszędzie w cywilizowanym świecie idą i nie ma co marudzić.

Tej pewności, popartej wieloma ekspertyzami, towarzyszyło lekceważenie elementarnej rodzicielskiej emocji, jaką jest strach o własne dziecko. Że zostanie skrzywdzone w zbyt trudnym, zbyt wymagającym środowisku, jakim jest współczesna polska szkoła. Jak próbowano ten lęk zneutralizować? Głównie posyłając do szkół NIK i sanepid, by sprawdzić, czy wszędzie wyłożono dywanikami kąciki zabaw i zainstalowano odpowiednio niskie muszle klozetowe. Oraz produkując infantylne spoty telewizyjne, które pokazywały, że ten Jaś lub owa Małgosia są bardzo zdolni i zadowoleni, że już się uczą. A na koniec produkując darmowy podręcznik (darmowość i tak nie zrobiła wrażenia wobec awantury o jego zawartość). Czyli w sumie mocno strywializowano problem.

Tą nakazująco-kontrującą metodologią zlekceważono również nauczycieli. Zamiast zarazić ich entuzjazmem do sensownej przecież reformy, stopniowo do niej zrażano. Psychologowie dziecięcy powtarzali, że trzeba zacząć od przygotowania pedagogów, od solidnych kursów, odpowiedniej reformy studiów (np. jak skupiać uwagę grupy, co jest poważnym problemem wobec sześciolatków). To ze strony nauczycieli, a nie NIK czy nawet ministerstwa, powinien był pójść sygnał: tak, jesteśmy gotowi zaopiekować się waszymi dziećmi i niczego się nie boimy. Tak się nie stało.

Nauczyciele, nawet odpowiednio przygotowani i naprawdę oddani małym dzieciom, po kilku latach muszą je wypuścić ze swej wyłożonej pedagogicznym dywanikiem enklawy do kolejnych klas – na czołowe zderzenie z rzeczywistością testu, klasówki, wrzasku na przerwach. W tzw. młodych dzielnicach wielkich miast to rzeczywistość molocha, gdzie klas pierwszych jest od „a” do „i”. W efekcie te dzieci, które zaczynają szkołę w wieku 6 lat, często są skazane na przegraną z o rok starszymi debiutantami w szkolnych rankingach wyników i na korytarzach. Tego bało się wielu rodziców; zgoda – być może przewrażliwionych.

Kiedy więc w 2008 r. młode małżeństwo Elbanowskich wystąpiło internetowo z hasłem „Ratujmy maluchy”, okazało się wyrazicielem nie tylko emocji, ale i całkiem racjonalnych wątpliwości rodziców. Ale ministerstwo odniosło się do tych samorodnych trybunów z zuchwałą pewnością – lekceważąc ich jako niegroźnych histeryków. Szybko zepchnięci w ramiona konserwatywnej opozycji (w prasie prawicowej znaleźli forum dla wyrażania swych poglądów), próbowali różnych metod: od instruowania rodziców, jak zdobyć odroczenie obowiązku szkolnego we właściwej poradni, po zebranie miliona podpisów pod wnioskiem o referendum.

Obojętność na tę demokratyczną inicjatywę budowała ich popularność, nakręcała par excellence ruch społeczny. Opozycyjni politycy wykorzystali okazję, by sycić nieufność wobec władzy i podejrzenie, że w całej tej hecy wokół sześciolatków wcale nie chodzi o rozwój intelektualny i szanse edukacyjne polskich dzieci. Że determinacja władzy wynika z brutalnej kalkulacji kosztów: pośle się berbeci do szkół – oszczędzi się na przedszkolach i żłobkach. W efekcie zbladły wszelkie wysiłki rządu, a zwłaszcza ekipy prezydenta Komorowskiego, by dowieść swej (szczerej) prorodzinności. Karta dużej rodziny? Mieszkania dla młodych małżeństw? Nawet wydłużone urlopy macierzyńskie nie zdołały osłabić przekonania, że państwo, przekonane o swojej racji, ma w nosie zdanie obywateli w sprawie ich własnych dzieci, więc w całej swej rzekomej polityce prorodzinnej jest fałszywe.

Wiek emerytalny: państwo bezduszne?

Wydłużając wiek emerytalny, władza również zaprezentowała postawę: tak być musi. Główna, a właściwie jedyna argumentacja polegała na straszeniu społeczeństwa katastrofą demograficzną, a w efekcie załamaniem systemu ubezpieczeń społecznych. Ten komunikat dla indywidualnego odbiorcy brzmiał arogancko, mniej więcej tak: to nie jest wina rządu, że prawdopodobnie będziesz żył dłużej, niż do niedawna było to dla człowieka przewidziane, a skoro młodzi nie chcą się mnożyć, więc nie będzie komu na ciebie płacić.

Badacze społeczni zwracali uwagę, że podobne reformy, jeśli już wprowadzano je w świecie zachodnim (a wprowadzano), to zgoła innym tonem i za pomocą innych argumentów. Z badań nad starzejącymi się społeczeństwami zachodnimi wynika, że dla coraz większej grupy osób i forma fizyczna, i intelektualna nie są przeszkodą, by pracować nawet po siedemdziesiątce. Że samo poczucie starości jest niezwykle subiektywne. Że największa obawa związana z wiekiem polega nie tyle nawet na lęku przed chorobą, niesprawnością fizyczną, ile na tym, że będzie się uzależnionym od innych. W krajach zachodnich zazwyczaj więc komunikat wysyłany przez władze brzmiał pozytywnie: domyślamy się, że chcesz być potrzebny i niezależny tak długo, jak długo będziesz sam czuł się na siłach. Stworzymy warunki, żeby wykorzystać twoje doświadczenie, rozwagę, mądrość życiową. Może za mniejsze pieniądze, może w mniejszym wymiarze czasu, może z mniejszym zakresem odpowiedzialności. I rzeczywiście w Europie tworzy się możliwości zatrudnienia na zwalniających obrotach – rozmaite posady doradcze, szkoleniowe, analityczne. A także zostawia trochę więcej wyboru: wcześniejsza emerytura jest po prostu sporo niższa.

W Polsce błyskawicznie wprowadzona (i podpisana) ustawa padła na całkiem surowy grunt. Ba, można powiedzieć – na grunt rozorany naszym hiperkapitalizmem, gdzie od lat już pięćdziesiątka dyskwalifikuje ewentualnego kandydata do pracy, a liczni pracodawcy polują na tych zbliżających się do kodeksowego wieku ochronnego, by zawczasu zamienić im stałą umowę na śmieciówkę albo po prostu rozstać się.

Władza nie dostroiła się też do emocji setek tysięcy osób, które już jadą na wytrzymałościowej rezerwie. Polski pracownik sześćdziesięciolatek stanu finansowego średniego, ot, księgowy, farmaceuta, pracownik banku – ma zwykle za sobą wielki wysiłek dostosowania do zupełnie nowych wymagań rynku i technologii. I żyje w lęku, że nie sprosta kolejnym zmianom. Badania psychologiczne wskazują, że właśnie technologia komunikacyjna najbardziej deprymuje ludzi, którzy „nie urodzili się z myszką komputerową w ręce”. I na Zachodzie ogromną wagę przykłada się do permanentnych szkoleń w tej dziedzinie specjalnie adresowanych do starszych pracowników. Nasze państwo pracownikowi stanu średniego specjalnie w niczym nie pomagało, chyba że dopadło go bezrobocie – wtedy oferowało kursy strzyżenia psów i manicure. Żadnej „edukacji ustawicznej” nie ma.

Toteż wielu Polaków żyje oczekiwaniem na emeryturę, by odetchnąć, zająć się wnukami. Tak między sześćdziesiątką a osiemdziesiątką, dopóki nie dopadnie człowieka śmiertelne choróbsko. Skromnie, najlepiej na już kupionej działce i już wymoszczonej daczy pod miastem, przy grillu i osobiście hodowanej marchwi – jeśli są jeszcze z tego pokolenia, które dorobiło się działek albo jakichkolwiek oszczędności. A teraz, postawieni przed faktem, że ich emerytury są nie dość, że odroczone, to więcej jeszcze – wątpliwe, boją się. Wyeksploatowania. Wyrzucenia z pracy. Niewydolnej służby zdrowia. Tego, że będą „pracować aż do śmierci” – w domyśle przedwczesnej.

Jakkolwiek przesadne i demagogiczne wydaje się to wykrzykiwane podczas ostatniej kampanii wyborczej hasło, wyraża ono emocje, których nie starano się rozbroić. Choć, w zasadzie, wszyscy wiedzą, że – ogólnie – będziemy musieli pracować dłużej, bo – średnio – dłużej żyjemy. Znów, nie tyle chodzi o racje, co o lęk.

Elastyczność zatrudnienia: państwo cwane?

Tak jak w przypadku przesunięcia wieku emerytalnego, tak i przy konstruowaniu rozmaitych instrumentów walki z bezrobociem władza często sprawiała wrażenie, że widzi tylko część społeczeństwa. Tę obrotniejszą, lepiej wykształconą, zdrowszą fizycznie, sprawniejszą intelektualnie. Słowem: gotową do wzięcia losu we własne ręce. Pod hasłem walki z bezrobociem wprowadzono rozliczne regulacje, które powinny były sprzyjać przedsiębiorczości, tworzeniu nowych miejsc pracy, możliwościom zarobkowania poza etatem.

Swoistym zaklęciem stało się słowo „uelastycznienie” – w odniesieniu i do czasu pracy, i do form zatrudnienia, i do tzw. okresów rozliczeniowych. Nie przewidziano, jak szybko wiele z tych rozwiązań obróci się przeciw pracownikom. Jak zdruzgoczą one Kodeks pracy, elementarz godziwych relacji między pracodawcą a pracownikiem. Jakże wielu pracodawców nie krępuje się nazywać go dziś ustawowym zabytkiem i arogancko lekceważyć.

Agencje pracy tymczasowej, które w założeniu miały stwarzać możliwości dla studentów czy emerytów, są dziś faktycznymi pracodawcami dla tysięcy pracowników o najniższych kwalifikacjach – nocnych układaczy towarów na półkach w supermarketach, ochroniarzy, monterów przy taśmach w specjalnych strefach ekonomicznych. Umowa cywilnoprawna jest, owszem, ewentualnością dla naukowca, który robi ekspertyzę dla rządu, lecz dziś przede wszystkim standardową formą zatrudnienia wszędzie: od rzemieślniczej budowy altanek po prestiżowe pracownie architektoniczne (zwłaszcza dla tych, którzy dopiero próbują wbić się do zawodu).

Ludzie to ciche przyzwolenie na łamanie Kodeksu pracy odczytują po swojemu: państwo nas wykolegowało. Pozostawiło na łasce pracodawców, likwidując np. osobne sądownictwo pracy czy traktując niedofinansowaną, wyposażoną w symboliczne kompetencje Państwową Inspekcję Pracy (która powinna być swoistą policją zatrudnienia) jako niezbędny listek figowy.

Prof. Krystyna Skarżyńska, psycholog polityki, na łamach najnowszego wydania „Ja-my-oni” Poradnika Psychologicznego POLITYKI (parę tygodni przed wyborami) mówiła: „Od dawna twierdzę, że niechęć do całego systemu politycznego ma swoje źródło w tym, jak pracownicy są traktowani przez zwierzchników. Chodzi mi o to kompletne uprzedmiotowienie pracownika. Zwłaszcza tam, gdzie nie ma związków zawodowych ani żadnej reprezentacji pracowniczej, gdzie jedynym sposobem przetrwania jest pełne posłuszeństwo. Ludzie nie rozumieją, że pracują w przedsiębiorstwie prywatnym; uważają, że władza nas tak urządziła, to odpłacimy jej pięknym za nadobne. I wybierzemy kogoś spoza establishmentu. Będzie chociaż mniej nudny”.

Platforma Obywatelska dostała komunikat zwrotny: większa część polskiego społeczeństwa nie podziela dumy z dźwiękoszczelnych autostrad, pendolino, lotniska w Modlinie, drugiej linii metra i wzrostu PKB. A przynajmniej, już się tym nacieszyła. Patrzy głównie na tych, którzy drogą szybkiego ruchu jeżdżą na nowoczesne lotnisko, by najtańszą linią lotniczą dotrzeć na emigrację zarobkową. By kiedykolwiek było ich stać na założenie rodziny.

Teraz przed wyborami parlamentarnymi będziemy pewnie świadkami nerwowego łatania programu politycznego PO, tak jak łatano program Bronisława Komorowskiego efemerycznym pomysłem „pierwsza praca”. Zaś opozycja będzie „kłaniać się prostemu człowiekowi” oraz obiecywać, obiecywać, obiecywać, przekonana – po triumfie Andrzeja Dudy – że to najskuteczniejszy sposób na zdobycie władzy.

Czy w ferworze walki politycy – i ci ustępujący, i aktualnie fetowani – dostrzegą tę prostą prawdę, że władza demoralizuje? Już tylko zdobycie steru niesie ogromne ryzyko arogancji, ponieważ – chcąc nie chcąc – daje człowiekowi poczucie pewności siebie i wszechmocy (raz jeszcze polecamy obecny na rynku nasz Poradnik Psychologiczny, który w całości poświęciliśmy mechanice władzy). Samo jej sprawowanie sprawia, że widzisz siebie lepiej, wydajesz się sobie bardziej kompetentny, ba, nawet przystojniejszy.

Na następne pięć lat w Pałacu Prezydenckim zasiądzie człowiek, który wygrał wybory, bo zebrał emocje części społeczeństwa przekonanej, że państwo jest wobec nich fałszywe, bezduszne i cwane. Obiecał bardzo wiele, zuchwale, na wyrost, wykazując niezachwianą pewność siebie. Czy odpowiedzią na arogancję władzy, która zlekceważyła ludzkie emocje, musi być odwoływanie się wyłącznie do emocji? To też jest arogancja, bo polega na lekceważeniu ludzi jako istot rozumnych. Każde wybory są jakąś lekcją. Wszystko to mówi, że dobra polityka musi szukać równowagi racji i emocji; zła staje po jednej lub po drugiej stronie.

Polityka 23.2015 (3012) z dnia 31.05.2015; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Nie tym tonem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Andrzej Duda: ostatni etap w służbie twardej opcji PiS. Widzi siebie jako następcę królów

O co właściwie chodzi prezydentowi Andrzejowi Dudzie, co chce osiągnąć takimi wystąpieniami jak ostatnie sejmowe orędzie? Czy naprawdę sądzi, że po zakończeniu swojej drugiej kadencji pozostanie ważnym politycznym graczem?

Jakub Majmurek
23.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną