Mówił Żonie, że jest odpowiedzialny za Kieleckie i Rzeszowskie, ale o nią nie potrafił zadbać. Syn go drażnił. Nie wiedział, co z nim robić. Denerwował się, kiedy go budził, chciał się bawić. Nie rozumiał, na czym miałyby polegać wspólne wakacje i niedziele. Uciekał przed obojgiem w Polskę i nigdy, z wyjątkiem planów filmowych, nie wiedziała, gdzie i z kim jest. Kiedy umarł jego ojciec, trzeba go było szukać przez radio. Kiedy potrzebowała pieniędzy albo pomocy przy chorym dziecku, musiała liczyć na siebie. – Najpierw walczyłam. Potem przywykłam do jego nieobecności, powrotów nad ranem, tłumaczeń, że musi się napić z każdym, kto go o to prosi, bo nie chce się wywyższać – mówi. Czy Syn się przyzwyczaił, nie wie. Nigdy – mówi – nie wymagała od niego czułości i zwierzeń. Nawet nie umiałaby. Nie po wojennym dzieciństwie naznaczonym tragiczną śmiercią półrocznego brata i chorobą matki.
Telefon, że mąż wpadł pod pociąg, zmienił niewiele. Ot, miało go nie być nieodwołalnie. Syn za trzy tygodnie kończył 7 lat. Nie zabrała go na pogrzeb, i dobrze, bo tłum wielbicieli mógłby go stratować. Nie wie, czy płakał i tęsknił. Nigdy razem nie poszli na grób (syn zapali ojcu świeczkę jako dorosły człowiek). – Nie było czasu – mówi Żona. – Musiałam zarabiać na dom, bo renta po ojcu, już wtedy Legendzie, wystarczała na drobne wydatki. Pracowałam w Spółdzielni Plastyków Wzór: szyłam zasłony i sukienki z płótna. Projektowałam sztandary.
Do widzenia, do jutra
Syn nie pasował do Legendy. Niechętnie się uczył, a wszyscy oczekiwali, że – dzięki genom geniusza ekranu – będzie orłem. Dziś mówi: – Nikt nie interesował się mną jako dzieckiem. W ciągłym ruchu, nie mógł się na niczym skupić, robił dwie rzeczy równocześnie.