Michał leży w ni to pojemniku, ni to w dziecięcym łóżku na wysokich metalowych nogach, wprost pod obrazkiem tłustego Jezuska rozwijanego przez Matkę z pieluchy. Ma zespół Edwardsa, chorobę spowodowaną wadą genetyczną. Jedno chore dziecko z edwardsem rodzi się na siedem–osiem tysięcy maluchów.
Dzieci z edwardsem przypominają nieopierzone pisklaczki – małe, drobne, delikatne, blade. Kiedy urodziła się Eliza, lekarz, nie wiedząc, że jej matka wyszła już z narkozy, powiedział: o, dzieciak szczur. Mają małogłowie, łódkogłowie, za dużą potylicę, za nisko osadzone uszy, za małe usta, za małą żuchwę, szeroko rozstawione oczy, krótki mostek, zwichnięcie stawów biodrowych, zrośnięte palce dłoni, które na siebie zachodzą, szpotawe stopy, rozszczep podniebienia, kręgosłupa, wady mózgu, serca, nerek, przełyku. Mogą mieć aż 130 wad. Są głęboko upośledzone umysłowo. Często bez odruchu ssania. Z padaczką.
Nie wszystkie wady występują aż tak masowo, ale i tak zestaw jest śmiertelny. Większość płodów z tym zespołem ginie samoistnie przed urodzeniem. Poród przeżywa 10 proc. dzieci, z których 95 proc. umiera w ciągu miesiąca, najdalej trzech.
W edwardsie do dwóch z 23 par chromosomów – osiemnastych – z nieznanych przyczyn dołącza jeszcze jeden. Tworzy się trisomia prosta. Albo doczepia się tylko kawałek dodatkowego osiemnastego, wtedy uszkodzenia są mniejsze. Bywa też edwards mozaikowy – dodatkowy osiemnasty usadawia się wówczas nie we wszystkich komórkach ciała, tylko w niektórych. Dzieci z tą postacią choroby mogą żyć kilka lat, a nawet dłużej.
Edwards nie jest dziedziczny. Zamieszanie w chromosomach następuje przypadkowo.