13 kwietnia o 1. w nocy Pascal, 21 lat, student, cichaczem wymknął się z domu przez okno tarasowe. Zabrał z torebki matki kartę bankomatową. Nigdy wcześniej bez jej zgody tego nie robił. Nie wychodził też po kryjomu nocami z domu. Z trzech bankomatów wypłacił w sumie 400 zł. Dlaczego krążył po bankach i pobierał małe kwoty, nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że potem, ok. godz. 6. rano, siedział w salonie gry przy Daszyńskiego. Ale nie grał.
Salon to mała klitka na parterze starej kamienicy. Dwa albo trzy automaty do gry. Właściciel, znany w Zgorzelcu jako Iwajło vel Bułgar, dzierżawił w mieście kilka takich lokali. Jest synem obywatela Bułgarii, który ożenił się z Polką, a potem wyjechał w nieznane. O 6. z minutami Iwajły w salonie nie było. Kanciapy z jednorękimi bandytami pilnował Tomek, który wrócił niedawno z Irlandii i dorabiał u Bułgara. Tomek to kolega Pascala. Byli zajęci rozmową, gdy pod salon podjechał biały fiat cinquecento. Wysiadło z niego trzech młodych mężczyzn. Jeden niósł łom, drugi kanister na paliwo. Weszli do lokalu, ale jeden zaraz wyszedł i zajął miejsce za kierownicą fiata. Po kilku minutach przez wąskie okno, jedyne w tym minikasynie, na ulicę wyskoczyli dwaj pozostali mężczyźni (ci od łomu i kanistra), a za nimi Tomek i Pascal. Świadkowie zeznali potem, że wyglądali jak dwie żywe pochodnie. Płonęli. Była 6.25. Zgorzelec właśnie budził się do życia.
Na Daszyńskiego o wczesnej porze kręciło się sporo ludzi. Pod pobliski sklep podjechała dostawcza furgonetka z pieczywem i zaraz druga z mleczarni. Pierwsi klienci zaopatrywali się w piwo. Bo Daszyńskiego to rejon piwno-wódczany. Podobnie jak sąsiednie ulice.
Jeden z przechodniów własną kurtką gasił Pascala, a potem zdzierał z niego ubranie.