W Ameryce na wizytę prezydenta Dudy nie odegrają „Doo Dah Day”, a Barack Obama może tej piosenki nie uznać za dobry temat do żartów. Bo za banalnym „doo-dah”, które stało się w maju leitmotivem kampanii – powtarzane przez zwolenników Andrzeja Dudy w czasie ciszy wyborczej i podchwycone przez publicystów (np. Łukasza Warzechę) – stoi skomplikowana historia.
Napisana w połowie XIX w. piosenka „Camptown Races” – z refrenem „Camptown ladies sing this song: doo-dah, doo-dah” – to praźródło amerykańskiej popkultury, a zdaniem Kena Emersona, autora książki „Doo-dah!” – sygnał, że Amerykanie, zamiast tylko kontynuować muzyczne tradycje z Europy, potrafią stworzyć coś własnego. Refren był absurdalny, choć niektórzy próbują tłumaczyć „doo-dah” jako słowo oznaczające ekscytację, a nawet – może w ślad za tą ekscytacją – kobiece piersi. Autorowi piosenki Stephenowi Fosterowi – który napisał również inne hity epoki: „Oh Susannah” i „Uncle Ned” – trudno było zarzucać rasizm (choć niektórzy twierdzili, że „doo-dah” wyśmiewa sposób mówienia czarnych), ale pokazywał sielankowy obraz Południa czasów niewolnictwa.
W XX w. tekst Fostera wykorzystali komuniści, robiąc z „Camptown Races” pieśń ludzi pracy – zostało tylko atrakcyjne „doo-dah” w refrenie. Po wojnie powstało z kolei „Zip-a-Dee-Doo-Dah” – oscarowa piosenka do disneyowskiego filmu „Pieśń Południa”, której melodię pamięta każdy, kto w czasach PRL słyszał ówczesną czołówkę programów telewizyjnych wytwórni Disneya.