Dyktatura ordynatury
Dyktatura ordynatury. Kto i dlaczego rządzi w polskich szpitalach
Fragment exposé, który Beata Szydło poświęciła ochronie zdrowia, rozpoczęła słowami: „Należy wrócić do programu świętej pamięci profesora Zbigniewa Religi”. Gdy usłyszał to dr Przemysław Szałański, kardiochirurg z Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie, od razu przypomniał sobie o sztandarowym pomyśle profesora, którego ten nigdy nie zrealizował, choć leżał mu na sercu, odkąd objął stanowisko ministra zdrowia.
– Szkoda, bo był to bardzo dobry pomysł – ocenia dr Szałański. Chodzi o gruntowną zmianę organizacji pracy w szpitalach: z systemu podporządkowanego ordynatorom na niezależnych konsultantów. Prof. Religa pragnął wzorować się na tym anglosaskim modelu, który dobrze poznał podczas staży w USA, nie tak zhierarchizowanym jak w Polsce, zrywającym z tradycją bismarckowskich krankhausów.
Od 1990 r. cały wysiłek reformy ochrony zdrowia poszedł na tworzenie administracji, zakupy sprzętu i nowoczesnych leków. W sferze mentalnej, czyli jak zorganizować pracę szpitali, by stała się efektywna z punktu widzenia pacjentów i lekarzy, nie zmieniło się nic. Na czele oddziałów – jak w pruskim zaborze lub czasach PRL – nadal stoją wszechwładni ordynatorzy, którzy decydują o wszystkim: kogo przyjąć, jak badać i leczyć, którego z podwładnych wyszkolić. – Feudalizm w najczystszej postaci – sumuje dr Jarosław J. Fedorowski, prezes Polskiej Federacji Szpitali, z wykształcenia kardiolog, który większość swojej podyplomowej edukacji odbył za oceanem.
Jest więc entuzjastą niedokończonej reformy Religi, który swoje plany w 2006 r. uzasadniał tak: „Chcę, by każdy lekarz z dyplomem specjalisty sam podejmował decyzje i ponosił za nie odpowiedzialność. Dziś jest ona rozmyta. Proszę sobie wyobrazić, że jesteście specjalistami, ale codziennie rano na obchodzie ordynator wydaje wam rozkazy i nie możecie z nim dyskutować.