Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Rodzice do wynajęcia

Życie codzienne rodziny zastępczej

Muszą zbudować z dzieckiem bezpieczną więź, ale jednocześnie nie przywiązać do siebie. Muszą zbudować z dzieckiem bezpieczną więź, ale jednocześnie nie przywiązać do siebie. pavelg / PantherMedia
Życie codzienne rodziny zastępczej z funkcją pogotowia rodzinnego.
Przed stworzeniem więzi długoterminowej powinien chronić krótki czas pobytu w pogotowiu, maksymalnie kilka miesięcy. W praktyce jest różnie.CSP_pablonis/EAST NEWS Przed stworzeniem więzi długoterminowej powinien chronić krótki czas pobytu w pogotowiu, maksymalnie kilka miesięcy. W praktyce jest różnie.

Nie, Pawełku. To nie jest twoja mama. To jest pani, która przyszła w odwiedziny. Mówiłam ci. Jak będzie twoja nowa mama, to cię poinformujemy – mówi dziecku Joanna Manołow, która razem z mężem prowadzi rodzinę zastępczą pełniącą funkcję pogotowia rodzinnego. Pawełek przygląda się powitalnej krzątaninie. Jest rekordzistą. Ma trzy lata, większość przeżył w pogotowiu. Niedawno został przez sąd uwolniony. To znaczy jego sytuacja prawna została wyprowadzona na prostą. Można go zgłosić do adopcji. Oprócz niego jest jeszcze jedna dziewczynka i pięciu chłopców. W wieku od dwóch miesięcy do dwóch i pół roku. I pięć rodzonych córek Manołowów.

Joanna opowiada: – Chodziłam do liceum im. Hanki Sawickiej w Kielcach. To jedna z tych szkół, o których krążyły dowcipy, że jak każą się nauczyć książki telefonicznej na pamięć, to uczniowie karnie pytają: Na kiedy? Szkoła współorganizowała latem obozy dla uczniów. Jeden był pedagogiczny, w programie m.in. spotkanie z Tomaszem Polkowskim z Towarzystwa Nasz Dom. Opowiadał o rodzinnych domach dziecka, a Joannie zaklikało, że chciałaby to robić. Wtedy jeszcze dokładnie nie wiedziała dlaczego – ale profesjonalnie przystąpiła do realizacji projektu. Świadoma, że do pracy matki trzeba być przygotowaną wszechstronnie, ukończyła studium pielęgniarskie i jednocześnie pedagogikę, specjalizacja opiekuńczo-wychowawcza. Jeszcze na studiach urodziła Karinę.

Prowadząc badania do pracy magisterskiej, pomieszkała w trzech rodzinnych domach dziecka. I wtedy po raz pierwszy pomyślała, że bywa trudno. Że niektóre dzieci na przykład kradną. Że może potrzebuje jeszcze czasu. Tomasz Polkowski powiedział: To może urodzisz drugie? Bo jeśli tego nie zrobisz przed, to potem już nie będziesz miała kiedy.

Druga znów była córka. A Joanna pracowała. Jako instrumentariuszka na bloku operacyjnym, potem nauczycielka w podstawówce. Rodzinny dom dziecka, który miała prowadzić, szykował się na Pomorzu, we wsi. Ówczesny mąż Joanny powiedział, że odchodzi kilka miesięcy przed planowaną przeprowadzką. Wydawało się, że już po planach.

Ale poznała Piotra. Też po przejściach, też z odchowaną córką. I mówi, że nie może się doczekać, aż będzie dziadkiem, bo też najbardziej chciałby całymi dniami siedzieć z dziećmi. Zaczęli się spotykać w październiku, w lutym był ślub. Z rodzinnym domem dziecka czekają, bo wiedzą, że nikt nie powierzy opieki nad dziećmi świeżo zszytej rodzinie patchworkowej. Za to rodzą im się jeszcze dwie wspólne córki.

Kot do pomocy

W 2010 r. przyjaciółka Joanny wpada w poważne problemy. Tuż przed świętami poprosi Joannę i Piotra, żeby wzięli do siebie jej syna. Są już wtedy na szkoleniu dla kandydatów na zawodowe rodziny zastępcze. Mały zostaje u nich rok.

W lutym 2012 r. dostają kwalifikacje. 5 marca – pierwsze dzieci. Miesięczne bliźnięta. – Na szkoleniu powtarzano nam, że dzieci przyjmowane do rodziny powinny być młodsze od najmłodszego dziecka biologicznego – opowiada Joanna. – To mądra wskazówka. Bo w domu jest jak w stadzie. Wiadomo, że starszy jest silniejszy i ważniejszy. Gdy dzieci biologiczne są starsze od przyjmowanych, mają możliwość wejść w rolę opiekunów – a nie w zabieganie o pozycję w hierarchii.

Przyjmują tylko małe dzieci, do czterech lat. Maluchy przychodzą czasem z rodzicami. Sąd, upatrując w tym dobra dziecka, nakazuje im przyprowadzić je do Joanny. Pracownicy Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie wiozą wprost z interwencji albo Joanna przynosi z domu dziecka. Albo ze szpitala – tak najczęściej – noworodka, którego matka zostawia. Czasem odbiera się dzieci z zakładów karnych. Bo minęły trzy lata, które matka może odsiedzieć z potomkiem. Bo rezygnuje z opieki.

Pierwszą robotę odwalają koty rasy maine coon, które hodują Joanna i Piotr. Gdy dziecko płacze, kot idzie się przytulić. Przytulone do kota dziecko zasypia, potem przenoszą je do łóżka. A rano jest już inaczej.

Rodzice biologiczni dostają do Joanny namiary. Na furtce przed ich domem nie ma dzwonka. Wychodzą otworzyć po sygnale na telefon. Joanna opowiada: – Dzieci u nas mają zdrowieć, dochodzić do siebie. My mamy pokazać im, do czego służy dorosły. Że chroni, nie wyrządza krzywdy, że dba, kocha i się troszczy.

Zadanie kolejne: zbudować z dzieckiem bezpieczną więź, ale jednocześnie nie przywiązać do siebie. Niektóre mówią mama, tata, bo nie umieją inaczej, są za małe. A wtedy słyszą: Idź do cioci, chodź do wujka. Muszą wiedzieć, jaka jest prawda. – Kiedy któreś mówi, że bardzo mnie kocha, odpowiadam: nie możesz mnie bardzo kochać, możesz tylko troszeczkę. Bardzo będziesz kochać mamę i tatę – opowiada Joanna. Przed stworzeniem więzi długoterminowej powinien chronić krótki czas pobytu w pogotowiu, maksymalnie kilka miesięcy. W praktyce jest różnie.

Obrabianie taśmowe

Budzik dzwoni o 6.50. Joanna wiezie córki do szkoły. Piotr śpi z dziećmi do 8.30–9.00. (W ciągu dnia raczej się ich nie usypia, bo to rozwala system). Czasem Joanna od razu z rana bierze któreś na USG, szczepienie, rehabilitację. Przywozi i jedzie z innym na rehabilitację, konsultację, wizytę u psychologa. Gdy wraca ok. 10.00, Piotr robi z małymi śniadanie. Wcześniej po kolei wyjmuje je z łóżeczek i znosi do jadalni. Robi cztery kanapki i zaraz kolejne cztery, a potem następne. W tym czasie w butelkach miesza mleko i kaszkę dla najmniejszych. Potem jedzą dorośli (Piotr jednocześnie zaczyna pracę nad obiadem, Joanna gotować nienawidzi), a dzieci wywalają zabawki z szafki. Startuje zabawa – jeśli jest ciepło, w ogrodzie.

Po południu dziewczyny zaczynają dzwonić, że już po szkole. Jedno jedzie po córki, drugie wydaje obiad. O 19.00 startuje wieczorna obróbka. Dziewczyny po kolei podają dzieciaki, Piotr kąpie, Joanna przebiera. Dzieci uspokajają się, śledząc tę taśmę. Wiedzą, co będzie za chwilę. Aktualnie darowane – jak mówi Joanna – w zasadzie przesypiają noce. Najmłodszy je o pierwszej, a potem o szóstej.

Od 20.00 mają czas dla swoich córek. Filmy, gry, rozmowy.

Sprzątają, kiedy dzieci śpią, albo tuż przed tym, jak się obudzą. Raz w tygodniu – większe sprzątanie, każda dziewczyna ma swój rewir – jedna łazienkę, druga – kuchnię, trzecia – obrabia koty. Na rzeczy ekstra, jak mycie okien, rodzice rozpisują przetarg: Kto chce zarobić pięć dych?

Niekiedy proszą o wsparcie wolontariusza. Jak wtedy, gdy był Michał – trudny i absorbujący. Wolontariuszka brała go na spacery, bawiła się na podwórku, była tylko dla niego. Po dwóch godzinach sycił się tą wyłącznością, wracał spokojny.

Z tamtymi bliźniakami na początku było szczególnie trudno. Joanna wsiada z wózkiem bliźniaczym do tramwaju i nagle dzieci zaczynają płakać, aż się zanoszą. Albo wchodzą do sklepu – tak samo, z nagła spazmatyczny płacz. Potem przyjeżdżają przyjaciele, ona idzie przewinąć swoje dziecko i przy okazji pod drugą pachę bierze bliźniaka. Za chwilę musi wracać: bliźniak płacze tak strasznie, że nie daje się dotknąć. Doszli, że bliźniaki przerażał zapach papierosów. – Jak pomóc dzieciom, o których nie wie się nic? Z chorobami sierocymi, po molestowaniu? One najczęściej nie mówią, my możemy się tylko domyślać, co było – opowiada Joanna. – Idziemy do jednego specjalisty, drugiego, obserwujemy, kojarzymy – i tak się składa puzzle.

Lecz gdyby Joanna miała napisać CV, aplikując o zawód: rodzic, za kompetencję ważniejszą od „układania puzzli” uznałaby „talent łowiecki”. Otóż przez całe zawodowe życie udaje jej się gdzieś wyłowić wyjątkowych ludzi. Tych niezliczonych specjalistów fundacji, pracowników instytucji, kuratorów, asystentów rodziny, psychologów, lekarzy. Bo dzieci darowane chorują hurtowo. I wtedy doktor z obdzwanianej przychodni oferuje: Przyjadę, nie jedźcie tu z szóstką! Albo okulistka zostaje w klinice do 21.30, żeby przebadać ich chłopczyka. Albo neurolodzy, ortopedzi, do których normalnie czeka się miesiącami, wpuszczają Joannę z dziećmi z marszu. Albo to: Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie w wakacje pożycza im 9-osobowy samochód, za darmo, na dwa tygodnie. Albo wózek. Porządny bliźniaczy kosztuje 5 tys. zł. Joanna kupiła za 2,4 tys. Dystrybutor sprzedał po cenie, po której bierze z Niemiec.

Talent do puzzli

Puzzle układa się też z rodzicami dzieci. Te kontakty na początku były dla Joanny największym wyzwaniem. – Widziałam, że to ważne dla rozwoju dzieci, ale nie rozumiałam tego. Że rodzic bije, znęca się, dokucza, nie karmi – a dziecko i tak go kocha – opowiada. – Włożyłam dużo wysiłku, ale dziś ta współpraca nam wychodzi. Bo biologiczni bywają różni. Potrafią buntować dziecko, rywalizują.

Teraz przy pierwszych spotkaniach Joanna zawsze mówi: Nie obchodzi mnie, co było. Dostaliście już karę, chyba największą, bo zabrali wam dziecko. Najważniejsze jest to, co zaczyna się teraz. I dalej, że mają walczyć, by dziecko jak najszybciej do nich wróciło. Znaleźć pracę i mieszkanie. I żeby było w nim w miarę czysto. I coś w lodówce. Jeśli są nałogi – przepracować. Zapisać się do jakiejś fundacji i uczyć się metod wychowawczych. Spotykać się z dzieckiem i traktować to jako priorytet.

Biologiczni często walczą, ale nie jak o bliskiego człowieka – przez serce, miłość, kontakt, tylko jak o majątek – przez procedury i sprawy sądowe. Albo najpierw walczą, a potem przestają. Potem im się przypomina i znowu chcą. Piszą odwołania do sądu, na każdą ze spraw czeka się tygodnie. Tygodnie na przeniesienie, tygodnie na uprawomocnienie, tygodnie życia dziecka.

A jednak sześciu z darowanych Joanny wróciło do swoich rodzin. Ewenement: wszystkie te powroty są udane. Największy sukces: matka po zakładzie karnym. Znalazła pracę, załatwiła przedszkole. Nie dostała państwowego, to w prywatnym umówiła się na sprzątanie, żeby synek mógł tam być, gdy ona jest w swojej głównej pracy. Mały dziś świetnie się rozwija, jest wesołym, mądrym chłopcem.

Inna mama zostawiła dziecko w szpitalu (po latach Joanna myśli, że to klasyczna depresja). Otrząsnęła się o trzy tygodnie za późno, by wycofać zrzeczenie. Ale ośrodek adopcyjny pozwolił na spotkanie. Dziewczynka była bardzo nerwowa, trudna, płacząca. Joanna z Kariną całe noce nosiły, przytulały, zabawiały – bez skutku. Mała miała 10 tygodni, gdy pierwszy raz zobaczyła się z mamą. Po powrocie do domu śmiali się, że mama musiała zabrać ze sobą połowę wściekłej Kasi. Bo dziecko jakby ją poznało. Z każdym spotkaniem stawało się spokojniejsze – bardziej pogodne, weselsze. Joanna opowiada: – Często jestem wzywana jako świadek, by opowiedzieć, jak się rozwija dziecko, jakie ma potrzeby. W tej sprawie sędzia słuchała i coraz bardziej zasłaniała twarz włosami. Wreszcie orzekła: mała od razu może wracać do domu.

Dodatkowe umiejętności

Do listu motywacyjnego Joanna na pewno mogłaby wpisać: radzenie sobie w sytuacjach ekstremalnych.

Po pierwsze – dom wciąż pełen obcych ludzi. Biologiczni, jeśli są bezpieczni, przychodzą i zostają, ile chcą. Jeśli są wątpliwości, to widzą się z dziećmi w pokoju w WCPR, gdzieś na mieście albo latem w ogrodzie. Adopcyjni przychodzą o 12.00, a wychodzą, jak sobie dziecko wykąpią. Albo i siedzą do 23.00 w kuchni i gadają z maluchem na rękach. Joanna opowiada: – Nie przeszkadza mi, że się ludzie po domu kręcą. Wiem, że rozstania także dla dzieci są trudne, staram się to ułatwiać. Niektóre, starsze, mają szczególne wymagania. Jedna z naszych dziewczynek życzyła sobie, żeby mama miała obcasy, kolczyki i czerwone paznokcie. A tata nie mógł mieć różowej koszuli. Pomyślałam, co za problem? Przyszłych rodziców, gdy przekazałam im oczekiwania przyszłej córki, najpierw wbiło w fotel, potem zaczęli się śmiać, ale stawiali się na spotkania zawsze stosownie ubrani.

Po drugie – umiejętność rozstawania się. Joanna żartuje, że długo ćwiczyli na kotach. Maine coon to jedne z największych kotów rasowych. Mają bardziej psi niż koci charakter. Są prospołeczne, towarzyskie i łatwe we współżyciu, przywiązują się do człowieka. Pierwszy miot u Joanny i Piotra przyszedł na świat w 2008 r. Potem było jeszcze siedem.

Za to raczej brak im talentu do zarabiania pieniędzy. Powtarzana jest czasem ta opinia, że rodziny zastępcze na dzieciach robią biznes. Ten biznes to 1 tys. zł na dziecko miesięcznie – akurat na opłacenie jedzenia, wizyt specjalistów, badań, ubrań, zabawek na przyzwoitym poziomie. Biznes zawodowej matki to 2,6 tys. zł, ewentualnie drobne podwyżki i zakaz jakiejkolwiek dodatkowej pracy. Piotr zatrudniony jest w pogotowiu jako osoba do pomocy przy sprawowaniu opieki nad dziećmi i przy pracach gospodarskich. Zarabia kilkaset złotych mniej. Co jakiś czas powracają informacje, że w tym biznesie brak chętnych do pracy. Zwłaszcza w dużych miastach, gdzie łatwo o lepsze interesy. Zawodowi rodzice mają prawo do urlopu. Muszą tylko miesiąc wcześniej zawiadomić WCPR, żeby zorganizować dzieciom opiekę w innym domu. Ale w tym roku Piotr został, a Joanna dwa tygodnie chodziła z dwiema średnimi córkami po górach. Obowiązki Joanny przejęła Karina – ta dorosła córka, też po szkoleniach opiekuńczych.

***

Imiona dzieci zostały zmienione.

Polityka 5.2016 (3044) z dnia 26.01.2016; Społeczeństwo; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Rodzice do wynajęcia"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną