Krystyna Wechmann była wśród tych, co działali szybko. – Rak wtedy to był wyrok – opowiada. Dawano jej 5 proc. szans na wygraną. – Miałam 17-letniego syna, któremu właśnie uratowano życie. Nie mogłam się poddać – wspomina. Decyzję o usunięciu piersi, wraz z całym mięśniem piersiowym, podjęła natychmiast. – Chciałam za wszelką cenę żyć, więc nad czym tu się zastanawiać? Lekarze niczego nie wyjaśniali, tylko popędzali: trzeba działać. Gdy po operacji szłam na pierwszą chemioterapię, przyjaciółka mamy położyła się w progu: Krysiu, ta chemia cię zabije! Zaryzykowała. Minęło 25 lat. Żyje. Był inny wybór? – Nie. Ale czasy były inne i onkologia wtedy też była inna.
Jednak coraz więcej pacjentów przygwożdżonych diagnozą próbuje negocjować. Oswoiliśmy raka – cieszą się lekarze: 20 lat temu średnia wyleczalność na nowotwory wynosiła 30 proc., a teraz przekracza 45, a w niektórych rodzajach nowotworów nawet 90 proc. Chorzy, ufni w te zapewnienia, zaczęli więc wierzyć także w to, że mogą się leczyć mniej agresywnie. Nie tak, jak do tej pory ich straszono: ciężką chemioterapią, po której wypadają włosy, a żołądek wymęczony jest wymiotami; albo silnymi dawkami promieni, które pozostawiają wypaloną skórę. Przeszczep szpiku, obustronne usunięcie piersi? Po co się z tym spieszyć, skoro z nowotworem można żyć?
Kobiety twarde jak dęby
– Kobietom, które dowiadują się o raku piersi, zazwyczaj nic innego nie dolega – mówi dr Agnieszka Jagiełło-Gruszfeld z warszawskiego Centrum Onkologii. Nic ich nie boli, nie mają gorączki, gdyby nie guzek w piersiach, czasem widoczny tylko na kliszy, nie uwierzyłyby w chorobę. Wychodząc od lekarzy, szukają innych, alternatywnych źródeł wiedzy.