Leszek Cader pożegnał się z żoną, gdy rozwieszała pranie. Zajrzał do córki, wtedy sześcioletniej, powiedzieć, że idzie do pracy. Z drugiego, nocnego etatu w firmie Fiat miał wrócić rano, przegryźć coś i pójść do pracy dziennej. Zastrzelił się w nocy, z broni służbowej. Wdowie po nim łamie się głos, gdy czyta dziś: „Przepraszam Renata. Milenka dostanie rentę. Kredyty hipoteczne są ubezpieczone, ale nie wiem, czy na życie. Nie umiem już zrobić nic innego”. Do córki też napisał. Był 16 marca 2015 r. Dwa miesiące po „czarnym czwartku”, gdy frank szwajcarski skoczył z 2 zł do 5 zł. – Nie radziliśmy sobie z tym kredytem. Już wcześniej prosiliśmy bank o zmniejszenie rat, wydłużenie okresu spłaty, ale dostaliśmy odmowę – opowiada Renata Cader.
Samobójstwo jej męża było głośne w regionie. Bank tym razem sam zaproponował roczną przerwę w spłacie kredytu, pobierając jedynie odsetki. Do rodziny zgłosił się prawnik Janusz Budzianowski z kancelarii w Gliwicach. Pomaga jej pro bono prowadzić w sądzie walkę o przewalutowanie kredytu po kursie z dnia udzielenia kredytu lub o dostosowanie wysokości raty do możliwości finansowych wdowy. – To, co się stało z frankiem szwajcarskim, powinno być potraktowane jako losowe trzęsienie ziemi. Bank powinien zareagować po ludzku – uważa. Ale sprawa w sądzie jeszcze potrwa, a przerwa w spłacie rat kończy się w październiku. Już wiadomo, że z pensji Renaty Cader oraz renty dziecka nie dadzą rady płacić po 1,2 tys. zł.
Coś tu się nie zgadza
Wiceprezes Związku Banków Polskich Jerzy Bańka zna sytuację Renaty Cader i podkreśla, że właśnie ta osoba w sposób szczególny zasługuje na pomoc z nowo tworzonego Funduszu Wsparcia Kredytobiorców, który banki uruchomiły, by pomóc zadłużonym z powodów losowych.