Agnieszka Ziółkowska, pierwsza Polka, o której wiadomo, że jest urodzona w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego metodą in vitro, niedawno złamała nogę. Ostatnio więc głównie przesiadywała z laptopem. Przygotowuje projekt dofinansowania zabiegów in vitro dla par z Poznania, w którym – z przerwami – mieszka od dziecka. Ma czas do końca maja. Jeśli władze miasta zaakceptują projekt, leczenie będzie w pełni refundowane, wejdzie w miejsce narodowego programu, wygaszanego właśnie przez PiS. Stowarzyszenie na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji Nasz Bocian, którego Ziółkowska jest członkiem, podobne programy przygotowało dla innych miast.
Za in vitro agituje jak namolna mucha. Na przykład niespełna rok temu w czerwcu, gdy mieszkała jeszcze w Warszawie. Parlament debatuje nad ustawą o leczeniu niepłodności. Z Senatu dzwoni kolega: Ziółko, jest słabo. PO ma daleko idące wątpliwości. Więc Agnieszka bierze taksówkę i jedzie. – Czułam się, jakbym górę przeniosła, bo udało mi się przekonać jednego senatora Platformy, żeby wstrzymał się od głosu – choć miał być przeciw ustawie. Politycy dopuszczają narodowy program in vitro na kilka miesięcy. Potem przychodzi pisowskie „otrzeźwienie”.
Wychuchana
Kardynał Joseph Ratzinger podpisał „Instrukcję o szacunku dla rodzącego się życia ludzkiego i o godności jego przekazywania” w lutym 1987 r. 32-letnia Maria Bąk-Ziółkowska leżała wtedy w szpitalu kilka kilometrów od Watykanu. Była w piątym miesiącu ciąży. We wspomnieniach opisała swoje wcześniejsze modlitwy o pomyślność zabiegu in vitro: „Jest 12.