Ze stoku krateru Rano Raraku na Wyspie Wielkanocnej widać ocean. Do najbliższej wyspy na zachodzie – 1600 km, do Chile na wschodzie – dwa razy tyle. Na wyspie jest jedynie zmierzwiona trawa, ale w zatoce Tongariki stoi piętnaście ogromnych posągów. Gdy w 1722 r. przypłynęli tu Holendrzy, poza kamiennymi figurami na wyspie nie było nikogo. Jest ich więcej przy kamieniołomach na stoku wulkanu. Niektóre leżą na plecach przygotowane do transportu. Co się stało z kulturą, która tysiąc lat temu wytworzyła takie pomniki? Popełniła samobójstwo.
Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej przez setki lat niszczyli skąpy biotop, w którym żyli. Aby przetransportować swe kamienne figury na brzeg zatoki wycięli lasy, z fatalnymi skutkami. Z czasem zaczęło brakować zwierzyny, a potem nawet drzew na budowę tratew. Wiatry i deszcze wyjałowiły pola uprawne. Najpierw wybuchły walki o topniejące zasoby, a potem ci, którzy przeżyli, poumierali z głodu. Pozostały popioły.
To nie jedyny przykład. Tysiąc lat temu grupa Wikingów pod wodzą Czerwonego Eryka przybiła do pokrytego śniegiem i lodem lądu dzisiejszej Grenlandii. W głębi dwóch fiordów osłoniętych od wichrów i oceanicznych sztormów znaleźli pas uprawnej ziemi, łąki, a nawet lasy. Założyli dwie osady odległe od siebie o 500 km. Sprowadzili z Skandynawii owce, kozy i bydło. Z kamiennych ciosów pobudowali okazałe kościoły. Z czasem każda z osad miała po 5 tys. mieszkańców. Obie społeczności przestrzegały prawa i starannie gospodarowały. Po morsy wyprawiały się aż do brzegów Labradoru. Za ich kły kupowały w Skandynawii szybki do witraży, wino mszalne, naczynia i szaty liturgiczne.
Tak było przez 450 lat. Aż nastąpiła katastrofa. Pastwiska wyjałowiały. Wątłe lasy zostały wycięte na budowę domów i na opał.