Do wynajętej sali przy ul. Bobrowieckiej w Warszawie przyszło ze 30 osób. Od progu wiadomo, że obiecane kompleksowe badanie serca to jakaś lipa, bo na palce wchodzących nakładane jest tylko małe urządzenie zwane pulsoksymetrem, służące do pomiaru tętna i wysycenia tlenem krwi. Ale ludzie chcą wierzyć.
Trzech pracowników przy laptopach, w żadnym wypadku nie lekarze ani pielęgniarki, z powagą tłumaczy więc przybyłym gościom: „małe urządzenie odbiera zapis fali tętna na drodze komora serca–palec. Parametry wysyłane są przez internet na serwery znajdujące się na uniwersytecie w Poznaniu. Tam będą podlegały analizie w zwiększonej rozdzielczości sygnałowej i za godzinę otrzymamy wyniki”. Tajemnicza metoda ma wskazać ryzyko wystąpienia wielu chorób układu krążenia, i to na wczesnym etapie. – Jeśli ktoś jest po zabiegu chirurgicznym, ma by-passy lub rozrusznik albo przyjmuje leki, to też sprawdzimy, czy skutecznie działają – podgrzewa atmosferę Katarzyna Mielcarek, która przedstawia się jako konsultant współpracujący ze sponsorem badań. Za chwilę okaże się, że to elokwentna przedstawicielka firmy Vigget z Wielkopolski, która czas oczekiwania na rezultaty pseudotestów wypełni prelekcją o zaletach pola magnetycznego i zaoferuje obecnym kupno domowego urządzenia do magnetoterapii.
Spółka Vigget, która organizuje w całej Polsce kilkadziesiąt wykładów tygodniowo, od dwóch lat znajduje się pod lupą Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który nałożył na nią kilka wysokich kar finansowych i nakazał natychmiastowe zaniechanie nieuczciwych praktyk. Nie przeszkadza to jej nadal sprzedawać swój sprzęt, opowiadać bzdury podczas pogadanek na temat zdrowia, straszyć kontaktem z lekarzami i zniechęcać do brania leków, a co w tym wszystkim najdziwniejsze – szczycić się nagrodami za „upowszechnianie dobrych standardów w branży medycznej”, przyznanymi pod patronatem m.