Krowarzywa w tarapatach. Pracownicy na śmieciówkach, monitoring nad głowami
Pracownicy popularnej wegańskiej burgerowni Krowarzywa w centrum Warszawy oprotestowali pogarszające się warunki pracy i brak umów o pracę, zawiązali związek zawodowy, a następnie zostali – niegodnie z obowiązującym prawem – zwolnieni. Obecnie trwają negocjacje, knajpa przeżywa kryzys wizerunkowy. Gra toczy się o przyszłość nie tylko restauracji, ale także wizji biznesu opartego na ideałach. Bo wizytówką Krowarzyw był nie tylko weganizm, ale i anarchistyczny, równościowy klimat.
Ideały chwyciły. Świetnie funkcjonująca jadłodajnia nie mieściła się w swoim lokalu, a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że podstawą jej sukcesu jest lokalizacja. Z czego właściciele mogli sobie nie zdawać sprawy, to że duża część ich sukcesu z pewnością opierała się na ideowej lojalności pracowników. Wynajęto większy lokal przy Hożej i drugi przy Marszałkowskiej: tym razem po normalnej cenie rynkowej (bardzo wątpię, by dziupla w kamienicy, której stan wyraźnie mówi, że jest w trakcie odzyskiwania, kosztowała proporcjonalnie tyle samo).
I nagle wszystko zaczęło się psuć. Relacje między pracownikami a pracodawcą gwałtownie się pogorszyły (pracownicy mówią o kilkukrotnym zwiększeniu obowiązków służbowych), a kultura pracy idąca w pakiecie z warstwą ideologiczną przedsięwzięcia musiała ustąpić w tak zwanym starciu z rzeczywistością. Co właściciele podkreślili, montując nad głowami anarchistycznej załogi monitoring. Brawa za wyczucie.
Lewicowe środowiska widzą to przede wszystkim jako nagły atak chciwości właścicieli i ich przejście na pozycję wroga klasowego. Ja nie. Kiedy mijałam otwierające się Krowarzywa na Marszałkowskiej – znając mniej więcej stawki czynszowe tego typu – byłam pewna, że będą kłopoty.
Potrafię sobie wyobrazić szefów tego przedsięwzięcia, którzy – mając świetny, kręcący się pomysł na biznes!