Karol, piekarz z Małopolski, akurat był po nocce przy wypiekach dla zachodniego Londynu. Kładł się spać o świcie, prawdę mówiąc, wyniki referendum unijnego miał gdzieś, szef pozwolił mu wziąć kilka bułek na obiad, i wtedy ten telefon; Małopolska już wiedziała, co w zamorskim województwie. Matka była dzielna, ale płakała: synu, oni wyszli z Unii, uważaj na siebie, nie mów po polsku na ulicy, zadzwoń do Przemka, co u niego, będę się o ciebie zamartwiać, mam cię tylko jednego, synu.
Wyjrzał przez okno: arabskie kobiety prowadziły dzieci do szkoły, do metra na Ealingu szli Pakistańcy z bloku obok i kilku białych, Murzyn – ten co zawsze – już bumował pod spożywczym na rogu. Wszystko było normalnie, Karol poszedł spać.
Go home
Przez następne dni Londyn mówił tylko o Borisie – w metrze, pod pubem, w robocie ciągle Boris: co teraz zrobi Boris, Boris się przeliczył, świnia-Boris, Boris tego nie udźwignie lub brawo Boris. Przychodzili klienci do zakładu i współczuli fryzjerkom: to was Boris załatwił. Julka, stylistka fryzur z East Endu, a jeszcze rok wcześniej spod Bydgoszczy, z ciekawości wklepała w internet: London, Boris. Ukazał się jej grubawy blondyn, rozczochrany, fajtłapowaty. Napisano: Boris Johnson, polityk, były burmistrz Londynu, twarz kampanii Leave, czyli za wyjściem Brytanii z UE; oraz że Boris chce wypędzać imigrantów, a sam ma tureckie korzenie po pradziadku.
Ten z wyglądu niegroźny człowiek miał więc coś przeciwko Julce.
Zadzwoniła do koleżanki z pełnej Polaków dzielnicy Hammersmith – poznały się na lotnisku Luton przed Wielkanocą, czekały na samolot tanich linii do Polski.