Miejscowość nadmorska, bar, tyły promenady. Renata wchodzi, nastawia frytownice. Dwie są do ryb, osobna do frytek i kotletów. Dorsza albo flądrę smaży się na 180 stopni, halibuta na 190. Potem czyści flądry z resztek flaków, wyjmuje z lodówki plastikowe pudełka z cytryną, sałatą, kapustą nakrojoną wieczorem po zamknięciu. Bar jest mały, więc Renata na kuchni jest sama. Do północy wyda ok. 50 fląder, tyle samo dorszów, 15–20 panierowanych kurzych piersi, osiem litrów zupy, osiem kilo mrożonych frytek. Renata uważa, że nie ma źle. Na rękę dostaje 15 zł za godzinę (w umowie wpisali pięć mniej). Chwilę po Renacie (wiek 40 plus) docierają kelnerki – 17-latki z rzęsami i brwiami podkreślonymi henną.
Na froncie ładni albo chociaż szykowni, na kuchni – najtwardsi zawodnicy, to jedna z nielicznych reguł gastroświata. Większość zasad działających w innych branżach tutaj ulega zawieszeniu. Po aferze w warszawskiej wegańskiej burgerowni Krowarzywa, której załoga zbuntowała się przeciw warunkom zatrudnienia i zakazowi działalności związkowej, działacze lewicy i gazetowi komentatorzy wieszczyli, że garkuchenny bunt rozleje się po Polsce. Przypominali niedawny podobny dym wokół wrocławskiej knajpy Złe mięso.
Zwolnieni ze stołecznego barku, zwanego skrótowo Krową, założyli nawet Międzyzakładową Komisję Pracowników Gastronomii przy związku zawodowym Inicjatywa Pracownicza. Na pierwsze zwoływane przez nich spotkania ludzie z branży przychodzą jednak głównie, żeby posłuchać o Krowie. Coś komentują, ale o sobie mówią mało. Jest szczyt knajpianego sezonu. Gdyby wyłączyli gofrownice, ekspresy i zmywarki, wymalowali transparenty, mieliby hedlajny w mediach od prawa do lewa.