Przez jeden dzień zanosiło się na to, że w Polsce będzie inaczej. Projekt ustawy grupy posłów PiS przewidywał pensję dla żony prezydenta: 13,5 tys. zł miesięcznie. Mniej więcej połowę tego, co po podwyżce zarabiałby prezydent. Zasadniczą częścią projektu były jednak rażące podwyżki dla rządu oraz parlamentarzystów, po około 40 proc. Kiedy okazało się, że Polacy są oburzeni (pani premier dostałaby więcej aż o 7 tys. zł, a pielęgniarki nie mogą wywalczyć 100 zł), prezes Kaczyński, który najpierw się pod projektem podpisał, szybko zmienił zdanie i kazał go wyrzucić do kosza. W rezultacie pierwsze damy pensji nadal otrzymywać nie będą. Podobnie jak w zachodniej Europie, a także w Stanach Zjednoczonych.
Na Zachodzie pierwsze damy funkcjonują przy mężu i za przewidziane dla jego urzędu pieniądze. Europa od USA różni się tym, że u nas nie do końca wiadomo, jak są duże. Żebyśmy nie wiem jak przyglądali się wydatkom Kancelarii Prezydenta, to pozycji „stroje pierwszej damy” nie znajdziemy. Ukryta jest w innych wydatkach. Niejako ze strachu. Bo te same media, które obśmieją prezydentową, gdy dwa razy wystąpi w tej samej garsonce, oburzyłyby się z pewnością, gdyby dowiedziały się, ile ona kosztuje. Biednej emerytce nie starczyłoby na nią całej renty.
Brak pozycji „ciuchy” może też wynikać z faktu, że pierwsze damy są doskonałym nośnikiem reklamowym. Firmom odzieżowym opłaci się przekazywać do pałacu swoje kreacje za darmo. O firmie odzieżowej Modesta niewielu słyszało, dopóki pocztą pantoflową nie rozniosło się, że ubiera Agatę Kornhauser-Dudę. Francuzi doskonale wiedzieli, że Bernadette Chirac ubiera Chanel, a Amerykanie, że Laurę Bush – Escada.