Wydawać by się mogło, że prokuratura umorzy śledztwo w głośnej sprawie dziecka, które przyszło na świat w nocy z 6 na 7 marca 2016 r. w warszawskim szpitalu Świętej Rodziny przy ul. Madalińskiego. Nic z tego. Ono będzie trwać. Pewnie długie miesiące.
Przypomnijmy: na izbę przyjęć zgłosiła się pacjentka na zabieg aborcji ze względu na ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu. Prawo wymaga podpisania zgody przez dwóch lekarzy – tym razem komisja w poszerzonym, 5-osobowym składzie orzekła, że wyniki badań uprawniają kobietę do poddania się zabiegowi. Po wywołanym porodzie lekarz usłyszał pojedyncze uderzenia serca płodu. To stan agonalny, stan zawieszenia: nie można stwierdzić zgonu dziecka, ale już wiadomo, że je straciliśmy – mówią lekarze. Tony ucichły po 20 minutach. Ktoś ze szpitala powiadomił media. Według Telewizji Republika, która jako pierwsza poinformowała o sprawie, dziecko przez „ponad godzinę płakało i krzyczało” przy biernej postawie lekarzy. Potem zmarło.
Wybuchła potworna wrzawa medialna o „zbrodniarzach w białych kitlach”. Dwa dni po zabiegu ks. Ryszard Halwa z Fundacji SOS Obrony Poczętego Życia zawiadomił prokuraturę. Wtórował mu Piotr Liroy Marzec z klubu Kukiz’15. Dochodzenie wszczęto w sprawie nieudzielenia pomocy nowo narodzonemu dziecku, ale też legalności samego zabiegu przerwania ciąży.
O tym, co się wtedy w szpitalu faktycznie zdarzyło, wypowiedzieli się właśnie konsultanci krajowi w dziedzinie położnictwa i ginekologii, perinatologii oraz neonatologii. – Opinie wszystkich są zgodne, że postępowanie personelu szpitala było prawidłowe. Nie potwierdziły się informacje przekazywane przez media – mówi rzecznik praw pacjenta Krystyna Barbara Kozłowska, która zwróciła się o ekspertyzy.