Ratunku, robale!
Ratunku, robale! Polskie szpitale walczą z plagą. Problem jest poważny
Artykuł w wersji audio
Skąd się biorą szkodniki w placówkach ochrony zdrowia? Z paczek żywnościowych od rodzin dla pacjentów, bez których nie ma chorowania, o zdrowieniu nie mówiąc. Salowe łajają pacjentów za trzymanie sucharów w szafkach przyłóżkowych, co przecież stanowi zachętę do swobodnego przemieszczania się szkodników. A te przybywają też na grzbiecie pacjentów. Niektórzy przywożeni są karetkami – bez meldunku i ubezpieczenia, za to z trzema rodzajami wszawicy naraz. Pierwsza przyczyna jest egzogenna, czyli zewnętrzna.
Drugie źródło robactwa jest endogenne, czyli ze środka szpitala. Wiele lecznic mieści się w zabytkowych budynkach. A tam: ubytki murarskie, wyeksploatowana wykładzina, wentylacja z nalotami pleśni, wyłomy drewniane w stolarce okiennej – jak o warunkach w szpitalach sprawozdaje Państwowa Inspekcja Sanitarna. Do tego zniszczony i uszkodzony meblosprzęt i czarny nalot w sanitariatach. Nieremontowane od lat, stanowią doskonały biotop dla szkodników, gwarantując ich wysoki potencjał rozrodczy. Niezależnie od stanu technicznego w szpitalach doskonale wiedzie się pluskwom i pchłom. – Najczęściej zapchlone są kotłownie, pomieszczenia gospodarcze, magazyny. Tam też mieszkają dokarmiane przez personel techniczny koty, które w powszechnej opinii są uważane za naturalnych wrogów myszy i szczurów. Skądinąd nagradzane są za odławianie szczurów. A przecież to błąd, bo syte koty są leniwe – zauważa Roman Piernikarczyk z katowickiej firmy Dezyderat.
Jeszcze 10 lat temu media donosiły o robactwie na oddziałach położniczych i noworodkowych. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Pracowników Dezynfekcji, Dezynsekcji i Deratyzacji Zygmunt Jeszka uważa, że to przez wrażliwość kobiet. – Kierując się troską o nowo narodzone dzieci, zauważały biegające po szpitalach francuzy. Ale insekty były na wszystkich oddziałach, tylko pacjenci męscy po prostu nie wykazywali zaniepokojenia.
Zaniepokojenie wykazały władze – blisko 20 lat temu część województw wprowadziła obowiązkową deratyzację dwa razy do roku, która wydatnie zmniejsza populację gryzoni. Czy to oznacza, że branża pracy ma mniej? – Otóż wręcz przeciwnie – cieszy się prezes Jeszka. – Kiedyś 80 proc. naszych działań to było fizyczne zwalczanie na obiekcie, a 20 – dokumentacja. Teraz jest odwrotnie. Odchodzi się więc od zabiegów interwencyjnych na rzecz monitoringu.
Metoda
Eliminacji szkodników nie prowadzi się na sposób histeryczny, musi być to zintegrowany ciąg działań. Nie ma mowy, że jeden kierownik mówi: dotąd moje szczury, odtąd twoje. Trzeba działać razem. Po pierwsze: lustracja obiektu. Firma Robalex dokonuje jej m.in. wywiadem i inspekcją wizualną.
Po drugie: rozpoznanie przeciwnika. Co biega i którędy. Coraz częściej pod uwagę brany jest behawioryzm robactwa i gryzonia. Np. nieustępliwe karaczany pasażują wzdłuż kabli, nagryzając owijki, powodując spięcia. Lubią nieczyszczone wentylacje i klimatyzacje. Robactwo pleni się wedle swoich zasad. Asystuje przy porodach i przy operacjach. W pokojach zabiegowych i w salach operacyjnych bytują nie tylko insekty (mrówki w jałowych opatrunkach lub prusaki pasażujące po sali to niemili, lecz nie niespodziewani goście). Nie każda sala jest klimatyzowana – bywa więc, że personel uchyli okno, rzadko kiedy z owadochronną siatką. Zdarza się, że w aseptycznej sali, chronionej śluzami, fruwają muchy i osy. – Zdarza się, że wleci i ptak – mówi ze swego doświadczenia szef Dezyderatu.
Zresztą w muchach branża lokuje duże pieniądze, a one i tak zyskują odporność na kolejne preparaty. By tego uniknąć, w pewnej odległości od szpitala można ustawić pułapki na owady – ale trudność polega na optymalizacji odległości. To przynęty proteinowe – wabiące muchy, ale generujące proteinowy smród, niemiły pacjentom i pracownikom szpitala.
Po rozpoznaniu przeciwnika prowadzi się monitoring infestacji, czyli szacuje liczebność wroga. Do tego potrzebne są odczyty z urządzeń monitorujących oznaki. Także czułe ucho, ponieważ np. szczur oddaje takie odgłosy, jak parskanie i mruczenie. Potem następuje zwalczanie preparatami interwencyjnymi.
Wiodące światowe marki dostarczają już na nasz rynek karmniki deratyzacyjne, chwytacze mechaniczne i żywnołowne oraz proste pułapki klejowe. Można wybierać trutki miękkie, w paście; w formie zatrutego ziarna, pianek i żeli. Co kto lubi i w co wierzy. Tam gdzie przeciwnik pasażuje, względnie bytuje, rozstawia się pułapki. Karmnik zwabia szkodnika, pułapka go więzi i możliwa jest likwidacja w sposób ekologiczny i humanitarny zarazem. Ale wytłuc robactwo to nie wszystko – firmy identyfikują też warunki sprzyjające problemowi (kałuże, odpadki i czynniki ludzkie). Po wszystkim konieczna jest ocena skuteczności zwalczania. Ale to nie zwisający z pułapki szczurzy ogon jest dowodem sukcesu: istotne są też dowody negatywne, czyli pułapki puste. Oznaczają, że szkodników nie ma i system szczuroszczelności działa, a prace należy kontynuować.
Dyskrecja
Owady w szpitalach to zagrożenie dla zdrowia pacjentów: przenoszą drobnoustroje, powodują reakcje uczuleniowe oraz ujemnie oddziałują na stan psychiczny. Pacjenci mają często obniżoną odporność, a karaczany mogą nosić na sobie 32 gatunki patogennych bakterii, wiele z nich to bakterie wielolekooporne, rezerwuary chorób. Po zwalczeniu karaczanów notuje się spadek zachorowań na zakaźne zapalenie wątroby.
Firmy anonsują nie tylko skuteczność, ale i dyskrecję. Jak pisze Insekt Serwis: swoją pracą nie zakłócamy spokoju i porządku wokół. Nie trzeba już zamykać oddziału, by przeprowadzić skuteczną akcję likwidacyjną. To dzięki szerokiemu spektrum atraktantów i formulacji (to nazwy używane w branży, oznaczają atrakcyjne wabiki i mieszanki). Nigdy nie wiadomo bowiem, jaki jest stan psychiczny chorych przebywających w szpitalu – wiadomo za to, że widok specjalistów DDD może ten stan wydatnie pogorszyć. Dlatego branżowe stowarzyszenie propaguje postępowanie etyczne i dyskretne.
Agenci DDD są ubrani elegancko i bez ostentacji. Stosują kamuflaż – jeżeli w danym szpitalu służby porządkowe mają uniformy w kolorze blue, takie też wkładają na siebie oni. Jeśli obowiązuje kawa z mlekiem, to będzie kawa z mlekiem. Ale profesjonalizm ubioru, ciągłe podnoszenie kwalifikacji, szkolenia – to wszystko kosztuje, co odczuwa klient. Ceny usług kształtują się następująco.
Pojedynczy punkt deratyzacyjny na myszy to koszt od 25 do 120 zł. Lustracja kontrolna obejmująca wpis do dokumentacji: 200 zł. Dojazd do klienta w celu zabrania martwych gryzoni: 100 zł. Żeby zaoszczędzić, czasem nie zgłasza obecności szkodnika i dokonuje samodzielnego odłowienia. To pozorna korzyść, bo oznacza, że bierny wektor zakażenia powrócił i będzie się mnożyć. Bo np. owady typu karaczany, karaluchy, muchy nie są czynnymi przenosicielami patogenów, jak tłumaczy dr Gliniewicz-Łabędź, ale biernymi – co w środowisku, to u nich na odwłoku, łapkach i często w przewodzie pokarmowym.
Na co dzień w kontakcie z branżą DDD są panie z działów gospodarczych szpitali lub pielęgniarka naczelna. Nie zawsze mają wiele do powiedzenia, wzdycha branża, bo to kto inny pilnuje budżetu. Problemem są na przykład zasady przetargu na usługi. Najczęściej najważniejszym kryterium jest cena. Jak w Tarnobrzegu – rozpatrzono 6 ofert. Rozpiętość cenowa: od 6,7 do 28,7 tys. zł. Kontrakt dostała firma, która będzie pracować za najmniejsze pieniądze.
Z czego biorą się te różnice? To nawet nie kwestia skuteczności preparatów, ale ich bezpieczeństwa. Pacjenta można wyeksmitować, ale w kontakcie z biocydem pozostaje pracownik. A dla nas liczy się każdy człowiek, nie tylko pacjent, mówi prezes Jeszka.
Większość firm żyje ze stałych umów, zwyczajowo przedłużanych. Standardowo odbywa się wizyty cykliczne minimum raz w miesiącu. A także na każde wezwanie, gdy zaobserwowano ślady bytności przeciwnika. W praktyce jeździmy do jednego szpitala kilkanaście razy w miesiącu, mówią w firmie Dezyderat.
Pasja
Czy można się obronić przed szkodnikami? Specjaliści rozkładają ręce – to nierówna walka, ale robimy, co możemy. Ministerstwo Zdrowia chce wprowadzić do końca roku unijne normy sanitarne. Przepisy odnoszą się nie tylko do sprzętu medycznego i standardów usług, ale i do samych budynków. Co ze szpitalami budowanymi np. w latach 70., w technologii oszczędnej? Albo tymi jeszcze starszymi, przedwojennymi? Mają za niskie i za małe pomieszczenia, wąskie drzwi uniemożliwiające manewrowanie łóżkami. Tu nie pomoże remont, bo potrzebna jest gruntowna przebudowa. A to wydatek kilkuset milionów złotych. Czasem łatwiej i taniej wybudować nowy szpital – jak przeniesienie stołecznej kliniki dziecięcej z Litewskiej do nowego budynku kampusu.
Opublikowany w 2003 r. raport Zakładu Zwalczania Skażeń Biologicznych Państwowego Zakładu Higieny mówił, że karaczany były obecne w blisko 80 proc. badanych szpitali; karaluchy wschodnie i muchy w co trzecim. Ale jedna z autorek raportu, dr Aleksandra Gliniewicz-Łabędź, uspokaja: – Na szczęście te dane są nieaktualne – stan sanitarny w polskich szpitalach bardzo się poprawił, między innymi dzięki działaniom Zespołów ds. Zwalczania Zakażeń Szpitalnych. Dźwignęły polskie szpitale z zakaraluszonej podłogi. Na mocy unijnych przepisów szpitale doceniają rolę ogólnej sanityzacji w zapobieganiu zakażeniom.
To przede wszystkim zasługa Unii – sypnęła pieniędzmi na łatwo zmywalne wykładziny i na lampy z rusztami owadobójczymi, z siłą rażącą 5000 V. Ale przede wszystkim przykręciła śrubę producentom żywności. Kiedyś w opakowaniach zbiorczych, magazynowanych byle jak i byle gdzie, razem z żywnością do szpitalnych kuchni trafiały i robactwo, i gryzonie. Teraz rządzą dobre praktyki, HACAP-y i inne ISO. Więc dosłownie nawet mysz się nie prześlizgnie. Ale branża DDD (dezynfekcja, dezynsekcja i deratyzacja) widzi to trochę inaczej.
Choć gryzonie i francuzy są pod kontrolą, to znów, po 50 latach, w szpitalach na potęgę lęgną się pluskwy. Sektor DDD uważa, że to przez podróże. Pluskwy przylatują do nas w bagażach i oparciach samolotów z Wielkiej Brytanii, Irlandii, nawet ze Stanów Zjednoczonych. Sektor jest przygotowany na to nowe wyzwanie. Jedna z firm reklamuje się: Zabijamy z pasją.