Ratowniczka żywności – emerytka pani Halinka przyjeżdża codziennie. Ze składanym krzesłem, obrazkiem z Jezusem Zmartwychwstałym, czajnikiem elektrycznym i kubkiem na kawę. Całe życie pracowała w warzywniaku, wagę ma w rękach, kalkulator w głowie, tęsknotę za klientem we krwi. Dlatego jadłodzielnia na toruńskim targowisku Manhattan spadła jej z nieba. Posiedzi, posprząta, ułoży na półkach, zapakuje do społecznej lodówki, podzieli na równe porcje, wyda.
Paru rzeczy jednak nie rozumie: jak można tak brać, co i ile się chce, bez oglądania się na innych? Dlaczego ich budka nr 27 w odróżnieniu od innych boksów na targowisku jest otwarta od 6.00 do 22.00? No i czy to normalne, że wszyscy mogą wchodzić, grzebać w spożywce i nikt nikomu nie patrzy na ręce? O braku pieczątek, faktur czy kierownictwa, któremu wypadałoby raportować, co, kto i jak, pani Halinka nie wspomni.
– Jadłodzielnia ma działać na zasadzie odruchu: daję – biorę. Bez ideologii, rozbudowanych struktur, polityki, lansu – mówi Agnieszka Bielska z Foodsharing Warszawa. Trzydziestoparolatka, była pracownica Banku Żywności, od niedawna w Ośrodku Karta, zwolenniczka uruchamiania w ludziach mrówczej perspektywy. A jadłodzielnia jak mało co sprzyja perspektywie mrówki. Tu człowiek zapomina o hurcie w kontaktach międzyludzkich. Docenia detal: od luzu w lodówce, z której znikają niepotrzebne produkty, przez nowe smaki, po oszczędności. Widzi korzyści natury wyższej: jeśli do idei zachęci sklepy czy restauracje, może uratować tony wyrzucanego jedzenia. A jeśli do jadłodzielni ściągnie tłumy, w masie zginą biedni, do tej pory stygmatyzowani w darmowych jadłodajniach.
Inni potrafią, my nie
Udaje się w Libanie, Włoszech czy Niemczech, gdzie ludzie dzielą się nie tylko jedzeniem, ale i sprzętami, ubraniami czy usługami bez pośrednictwa organizacji czy fundacji.