Pomimo stadnej oczerniającej operacji zrytych ubeckich łbów chodzących na pasku obcych mocarstw i hojnie opłacanych za kolaborację film „Smoleńsk” utrzymał się na ekranach kin w czasokresie ponad jednego miesiąca. W związku z notorycznością wrogich omówień w polskojęzycznych ośrodkach masowego prikazu zadać musimy sobie następujące pytanie: czy Polacy w dobie „dobrej zmiany” zdolni są odróżnić ziarno od plew w taki sposób, aby obrazy kinowe podające prawidłową optykę wydarzeń jednoznacznie uchodziły za ziarno?
W celu odpowiedzi udajmy się z dala od wielkich miast. Tam gdzie zamieszkuje suweren.
Kino Wrzos, Stalowa Wola, przykład niezadowalający
Obiekt odrestaurowany przed czterema laty za srebrniki europejskie.
Popołudniowa projekcja obrazu „Smoleńsk” w dzień powszedni przyciąga początkowo zaledwie dwóch widzów, istnieje zatem realna groźba, iż może nie dojść do skutku z powodów merkantylnych. Niewystarczająca frekwencja musi zastanawiać, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę jednoczesny ożywiony, świecki ruch uliczny w centrum miasta. Pytamy retorycznie: to przypadek, że naród wybiera sklepy i przystanki autobusowe po pracy, czy może inni szatani są tu czynni?
Obsługa kontrolująca bilety wewnątrz obiektu Wrzos umiejętnie tonuje nastroje obu widzów. Otóż z jej popartego doświadczeniem świadectwa wynika, że robocza teza o wynarodowieniu publiczności kinowej Stalowej Woli nosi znamię pochopności.
– Często przychodzą w ostatniej chwili – mówi.
Istotnie, tuż przed rozpoczęciem projekcji przybywa czteroosobowa grupa widzów, w której skład wchodzi również przedstawicielka płci pięknej w wieku rozrodczym.