Wyrywanie zdrowych dębów
Polskim drzewom grozi wycinka: gdzie szukać ratunku
Tylko ostatnio między Gdynią a Sopotem, w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, przerobiono na bale kilka tysięcy drzew – głównie sosny, świerki i buki. W Sosnowcu na placu w granicach miasta pod piły poszło 750 okazów. W parku na poznańskim Sołaczu – 196 w ciągu jednej nocy; nawet stuletnie. W Brodnicy – 40. Z szacunków wrocławskiej Fundacji Ekorozwoju wynika, że w ciągu czterech ostatnich lat z krajobrazu największych polskich miast zniknęło 800 tys. drzew. To tak jakby wygolić powierzchnię odpowiadającą czterem Parkom Śląskim albo trzydziestokrotności Łazienek. A może być jeszcze gorzej, bo trwają prace nad ostatecznym kształtem Ustawy o ochronie przyrody, dającej potężne narzędzia wszystkim tym, którym z drzewami nie po drodze.
Nie ma lipy
Dziś, żeby usunąć chore, martwe, niebezpieczne albo kolidujące z planami wobec terenu drzewo, trzeba wystąpić o zgodę do odpowiedniego urzędu i czekać. Urzędnicy na ogół reagują przychylnie (statystycznie tylko ok. 2 proc. wniosków o wycinkę kończy się odmową), nakazując posadzić coś w zastępstwie albo wnieść opłatę zależną od wyceny drzewa. Tnie się więc, potem sadzi (rzadziej) albo płaci. Ministerstwo Środowiska w lipcu 2016 r. zapowiedziało jednak, że pracuje nad nowelizacją, która uchyli obowiązek występowania o zgodę na wycinkę. Faktyczny projekt nowelizacji, skierowany w sierpniu do Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego, zabrzmiał nieco łagodniej: drzewa wciąż mają być pod ustawową ochroną, za to samorządy będą mogły z tej ochrony na własnym terenie zrezygnować. – Ale to tylko pozornie lepsze rozwiązanie – mówi Piotr Tyszko-Chmielowiec, arborysta, dyrektor Instytutu Drzewa, współpracownik Fundacji Ekorozwoju. – Wiele gmin w Polsce rozwój rozumie jako betonowanie przestrzeni.