Społeczeństwo

Łatacz domów

Józek: „złota rączka” dla ubogich

Odczuwał radość z powodu, że nie siedzi w domu i robi coś tak zwyczajnie pożytecznego dla ludzi. Odczuwał radość z powodu, że nie siedzi w domu i robi coś tak zwyczajnie pożytecznego dla ludzi. Leszek Zych / Polityka
W lokalnej przychodni wywiesił ogłoszenie: „Emerytom, rencistom, niepełnosprawnym, matkom samotnie wychowującym dzieci pomogę w naprawach z zakresu hydrauliki, stolarki i elektryki. Nieodpłatnie”.
To zawsze najbardziej wszystkich dzwoniących zadziwia, że Józek może tak od razu, bez zbędnych problemów, bez focha właściwego fachowcom.vvoennyy/PantherMedia To zawsze najbardziej wszystkich dzwoniących zadziwia, że Józek może tak od razu, bez zbędnych problemów, bez focha właściwego fachowcom.

W małej wiosce siedem kilometrów od Wyszkowa urodził się jako szósty w rodzinie. Chucherko straszne. Wśród dzieciaków z sąsiedztwa zawsze najszybciej musiał przebierać nogami, żeby dogonić, gdy gromadą latali podglądać wiejskie zabawy i muzykantów. Chyba po ojcu lubił słuchać, jak grają. Ojciec na zabawach zawsze siadał jak najbliżej kapeli.

W ich chałupie muzyka leciała już od piątej rano. Kołchoźnik wydawał z siebie wtedy odgłosy pierwszej audycji. W latach 50. cała wieś była zradiofonizowana, chociaż nawet prądu jeszcze w niej nie było. Słuchając ludowych melodii, pieśni Mazowsza, przetykanych od czasu do czasu przemowami towarzyszy, Józek wystrugiwał sobie zabawki. Sanki, huśtawki, wózeczki i ptaszki z miękkiego lipowego drewna. Jeśli na wsi nie zrobiło się samemu zabawki, to się jej nie miało. To była druga natura Józka, taki sam z siebie talent, że spod palców wychodziło mu coś z niczego. Chyba też po ojcu. Zimą, gdy nie było roboty, ojciec wyrzeźbił kredens dla domu, a dla Józka pewnego razu wystrugał skrzypki-zabawkę. Gdy Józek miał siedem lat, ojciec zmarł, a skrzypki gdzieś zaginęły.

Ale były jeszcze drugie. Wisiały na gwoździu na ścianie. Należały do kolegi brata. Józek zainteresował się nimi, gdy na jednej z wiejskich zabaw zobaczył skrzypka stojącego przy pulpicie i czytającego nuty. Jak on przepięknie grał, z jakim wyczuciem, nie to co inni, rzępolący ze słuchu. Józek zaczął więc krążyć wokół tych skrzypiec na gwoździu, brał je do ręki, próbował. Kolega brata czasem mu coś pokazał, aż w końcu powiedział: ja sam niewiele umiem, to i ciebie nie nauczę, ale jest w Wyszkowie taki muzyk, idź na lekcje do niego. Więc Józek zaczął jeździć wozem, raz w tygodniu, o szóstej rano. Bo muzyk tak naprawdę był listonoszem i potem musiał po prostu zarabiać na życie. Ale Józka muzykanta to nie zniechęcało. O struganiu w drewnie zapomniał – liczyło się już tylko granie.

Pod koniec podstawówki wpadł na pomysł, jak na stałe połączyć swoje życie z muzyką. Napisał list do ministra obrony narodowej PRL Mariana Spychalskiego z prośbą o skierowanie do jakiejś orkiestry wojskowej. Dostał odpowiedź – polecenie zgłoszenia się do najbliższej, w Modlinie. Kapelmistrz – trochę zdziwiony, trochę listem przestraszony – w końcu go przyjął. Józek musiał tylko zmodyfikować nieco swoje muzyczne plany. Bo orkiestra, jak to w wojsku, była dęta. Zaczął więc grać na poprzecznym flecie. A potem już jakoś samo poszło. Średnia szkoła muzyczna w Warszawie, po niej wyższe studia. A po nich już na stałe życie wielkoestradowe – przez dwa lata w big-bandzie teatru muzycznego na warszawskim Targówku, a przez kolejne 20 w roli etatowego flecisty w Polskiej Orkiestrze Radiowej.

***

Pewnego dnia, pod koniec lat 70., już żonaty i ze zrealizowanym od niedawna przydziałem mieszkaniowym, Józek szedł ul. Pańską w Warszawie, na której do jednego z metalowych sklepów przyjechały akurat zagraniczne towary. Więc stanął razem z innymi, nie wiedząc właściwie, co mu się na końcu tej kolejki dostanie. Do domu wrócił z bułgarską wiertarką na licencji Boscha (z udarem!), wyrzynarką, a nawet piłą, którą można było zamontować do blatu stołu. Gdzieś z dna pamięci powróciły lipowe ptaszki kołyszące się pod sufitem. Józek zaaranżował sobie mały warsztacik w rogu blokowego korytarza i powoli wyposażał dom w karnisze, boazerię. Sam dochodził, co i jak – żadnego fachowca jego mieszkanie nie poznało. W jednym z pokoi wyczarował ściankę działową, za którą stanęło pianino. Czasem, gdy córka spała, żona na nim akompaniowała, a on grał na flecie.

Józek wydobywał piękny dźwięk na tym flecie. Taki miękki, głęboki. Szczególnie w utworach Bacha. Ale właściwie wszędzie, gdzie grał – w ścieżkach dźwiękowych do „Bolka i Lolka”, serialu „Dom”, „Nocach i dniach”. I na koncertach w szkołach muzycznych, w których uczył na trzy etaty. Dyrektorem jednej z nich był Wiesław, akordeonista, kolega jeszcze ze studenckich czasów. Wciągnął Józka do swojego Warszawskiego Tria Akordeonowego. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że ten po godzinach, z coraz większym zapałem, używa swoich elektronarzędzi, sąsiadce pomógł na nowo ułożyć płytki łazienkowe po wymianie rur w bloku, a potem jeszcze powymieniał jej zawiasy w szafie w przedpokoju.

Skąd Wiesław miał niby o tym majsterkowaniu wiedzieć? Ale gdyby tylko wiedział, toby Józka przestrzegał. Przecież dla zawodowego muzyka świętością największą są biegłe i sprawne palce. Gdy sam kiedyś położył mozaikę na podłodze w domu, to potem przez rok w świętości palców nie mógł dojść do siebie.

Józek tymczasem czuł, że pora już kończyć z tym graniem. Miała się urodzić wnuczka, więc przeszedł na emeryturę. Opieką dzielili się z drugą babcią, czasu zostawało mu sporo. U siebie w domu wszystko już naprawił, u córki skończył remont łącznie z montażem samodzielnie zaprojektowanych kuchennych szafek, u sąsiadki z bloku wszystko działało bez zarzutu. Wtedy pomyślał – właściwie dlaczego innym też nie zaproponować pomocy? Na komputerze wystukał ogłoszenie – że niepełnosprawnym, samotnym, nieodpłatnie, tylko 10 zł za dojazd plus koszty materiałów, w jego najbliższych dzielnicach, czyli Tarchomin, Białołęka i Nowodwory, no i że on, Józek i numer telefonu.

Poszedł do dużej przychodni publicznej, pyta czy można zawiesić, nie można. Poszedł do redakcji dzielnicowej gazety, pyta czy można zamieścić, można, ale trzeba zapłacić. Poszedł do parafii, pyta, czy proboszcz pozwoli, pozwoli, nawet przybije pieczątkę, ale ktoś potem zerwał mu ogłoszenie z tablicy. I w końcu latem 2013 r. był u swojej lekarki w małej prywatnej lecznicy, poprosił, pozwolili mu zawiesić kartkę z ofertą w plastikowej koszulce i tak do dzisiaj tam wisi.

***

– Panie Józku, nieszczęście!

– Słucham, co się stało?

– Kran mi przecieka. A im bardziej dokręcam, tym jeszcze bardziej woda z niego leci.

– Proszę adres i telefon, będę za jakąś godzinę.

To zawsze najbardziej wszystkich dzwoniących zadziwia, że Józek może tak od razu, bez zbędnych problemów, bez focha właściwego fachowcom. I to właśnie często po odbiciu się od takiego fochowca do Józka wydzwania ta cała nieatrakcyjna drobnica. Przeważnie samotne emerytki, którym mąż kiedyś wszystko robił w domu, ale już teraz go nie ma. Jak ta pani od chyboczącej się płytki maskującej zawory łazienkowe. Ledwo się trzymała ta płytka nad wanną, Józek poprawił, na ile się dało, pojechał do domu, ale nie mógł spać w nocy. Wciąż myślał, że ta płytka może jednak spaść, uderzy panią w nogę, pani się przewróci, uderzy głową w podłogę, woda wyleje się z wanny, zaleje sąsiadów… Następnego dnia przyjechał jeszcze raz i założył specjalne zaczepy. W prezencie dostał czekoladę oraz słoik ogórków kiszonych.

Zgłaszają się do Józka małżeństwa. Ona stara, on jeszcze starszy. Józek stoi pod domofonem, czeka, potem pod drzwiami, czeka. Gdy w końcu się otwierają, już wszystko rozumie. On o balkoniku, ona o kulach. Z uśmiechem tłumaczy: pan wybaczy, ale zanim my się z mężem w korytarzu powymijamy, to trwa jednak trochę. Tacy to nawet żarówki nie wymienią sami.

Ale bywa też, że dzwonią do Józka całkiem jeszcze młodzi. Sąsiadka z Tarchomina. Kupiła karnisz. Jest sama w dużym mieście, przyjechała z południa Polski, dorabia przy opiece nad dziećmi. Ile można się prosić o pomoc u znajomych? Albo u specjalistów – od jednego usłyszała zaporową cenę 150 zł. Warszawa pod tym względem nie robi dobrego wrażenia. To miasto nie współczuje. I w końcu trafiła na ogłoszenie Józka. Wciąż jest pod wrażeniem.

***

Pracował sobie Józek spokojnie w ten sposób przez prawie trzy lata. Przyjmował zgłoszenia, każde skrupulatnie notował w dzienniczku ucznia: adres, telefon i rodzaj naprawy, bez nazwisk ani imion. Już prawie dwa dzienniczki, linijka po linijce, w ten sposób mu się zapisały. Odczuwał radość z powodu, że nie siedzi w domu i robi coś tak zwyczajnie pożytecznego dla ludzi.

Aż któregoś dnia, na początku 2016 r., dzwoni telefon, myślał, że to robota dzwoni, a w słuchawce: – Dzień dobry, jak się pan czuje jako bohater internetu? Okazało się, że jedna z pacjentek przychodni, biegła w nowoczesnych technologicznie kontaktach społecznościowych, zrobiła jego ogłoszeniu zdjęcie i wrzuciła do internetu. Rozdzwonił się i rozesemesował telefon Józka – zgłaszali się dziennikarze z prośbami o wywiady, ludzie z gratulacjami, znajomi zdziwieni, że skąd on, flecista, potrafi robić takie rzeczy, nigdy się nie chwalił.

Zezłościło to zamieszanie Józka, bo o nie wcale się nie prosił. Można go było zapytać, czy wyraża zgodę na publikację – przecież tam był jego prywatny numer telefonu. Nieopatrznie skomentował coś raz czy drugi i zaraz pojawiło się kilka artykułów internetowych ze złotą rączką w tytule. Bardzo mu się nie spodobało to sformułowanie – żadna z niego złota rączka ani złoty sąsiad. On jest po prostu Józek.

Wśród znajomych, którzy dowiedzieli się o jego w skrytości rozwijanej przez lata drugiej pasji życiowej, był też Wiesław, akordeonista. Przez tyle lat, od kiedy Józek porzucił granie, starał się go namówić na wspólne muzykowanie. Tak byłoby przyjemnie raz na jakiś czas się spotkać, znowu coś razem zagrać. Nie musi to być przecież nic bardzo trudnego. Chociaż aria Bacha, chociaż kolęda na flet i akordeon.

Polityka 52/53.2016 (3091) z dnia 18.12.2016; Cywilni święci; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Łatacz domów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną