Marta Sapała: – Użyła pani pustego talerza dla przybyszów?
Anna Alboth: – W zeszłym roku to były nawet trzy talerze. Spędzaliśmy te święta w Berlinie, w naszym mieszkaniu, z mężem i dwiema córeczkami. Była moja mama, która przyjechała z Warszawy z moim rodzeństwem, wujek i ciocia, kilkoro naszych przyjaciół oraz Ali, Abdul i Akil. Abdul lepił z mamą i ciocią pierogi, Ali, choć nie mówił wtedy jeszcze po niemiecku, moderował razem z moim mężem Tomem gry towarzyskie, wujek palacz dyskutował z Akilem na balkonie na temat różnic między papierosami dostępnymi w Radomiu, Berlinie i Aleppo. To były nasze najlepsze święta.
Kim są Ali, Abdul i Akil?
Uchodźcami, a wówczas byli naszymi domownikami. Ali jest uciekinierem z Mali, Abdul przyjechał z Gwinei-Bissau, a Akil, który mógłby być ojcem tamtych dwóch, pochodzi z syryjskiego Aleppo. Akil mieszka z nami do tej pory.
Trzech samotnych mężczyzn. Dlaczego ich zaprosiliście?
Gdy pod koniec zeszłego lata wróciliśmy po wakacjach w Szkocji do Berlina, było już wiadomo, że miasto nie daje sobie rady z napływem uchodźców. Pod biurami LaGeSo, państwowego Urzędu Zdrowia i Opieki Społecznej, koczowały tysiące ludzi z Półwyspu Arabskiego, Afryki i Azji; miasto nie nadążało z ich rejestrowaniem i rozlokowywaniem. Spali w parkach, na ulicach. 70 tys. w całym mieście. Wtedy było jeszcze lato, ale gdy przyszły chłody, zaczęli marznąć, spędzając całe dnie i noce pod urzędem, w letnich ubraniach, bez ciepłych posiłków. Podobnie jak większość berlińczyków wynajmujemy nasze mieszkanie. Mamy w sumie cztery pokoje.