Pokonujący kilka razy dziennie kameralny park warszawski notorycznie natykali się na osobnika czającego się w zaroślach. Na widok matek z dziećmi osobnik ten ściągał spodnie i ze wzrokiem zwróconym w ich stronę, dokonywał czynności zaspokajających siebie samego. Przy czym zawsze zdążał uciec, nim nadjeżdżała powiadamiana policja. Pierzchał podekscytowany w różnych kierunkach, w tym Ministerstwa Środowiska, izraelskiej ambasady lub (ale o tym nie było wówczas wiadomo) miejsca swego obecnego zatrudnienia o najwyższej gramaturze państwowej. Złapany po roku onieśmielał dzielnicowych piastowanym stanowiskiem.
Oto historia pewnych erekcji, ze zorganizowaną przestępczością w tle.
1.
Matki mające do czynienia z osobnikiem w krzakach wymieniały między sobą spostrzeżenia, iż jest on nieadekwatnie elegancki w stosunku do ohydnych zachowań, z których był znany w parku blisko od roku. Zazwyczaj ubrany w inteligencką marynarkę sztruksową koloru brązowego, spodnie jasne, półbuty czarne, ekstrawaganckie okulary w białej oprawce, zawieszone na pucułowatej twarzy, przy udzie etui z laptopem. W chłodne dni okryty szykownym czarnym płaszczem.
Paulina W. tuż przed wejściem na teren zadrzewiony ściskała mocniej rączki swoich dzieci w wieku wczesnoszkolnym, zawsze mając nadzieję już nigdy więcej nie zobaczyć genitaliów tego pana. Jednak widziała. Czasem dwa razy dziennie. Kluczył między roślinnością tylko w robocze dni tygodnia, w godzinach ściśle określonych. Najczęściej o 7.30, kiedy park gęstniał od chłopców i dziewczynek, lub w okolicach lunchu, gdy wesoło pokonywały drogę powrotną w rodzicielskiej asyście.
Jego posturę Paulina W. rozpoznawała już z daleka, zawczasu odwracając dziecięcą uwagę. Zawsze niespokojny w chodzie, wręcz pobudzony. Szedł, jakby bujał się na palcach, a rozejrzawszy naokoło, przyczajał się w pobliżu placu zabaw, nieobyczajnie gmerając w rozporku ze wzrokiem skierowanym na huśtawki. Nierzadko kluczył długo, okrążając park ze trzy razy, by ostatecznie skrócić dystans do dzieci i uwolnić spodnie z paska.
Pewnego razu Paulina W. prawie weszła na onanizację. Osobnik ten stał na odległość wyciągniętej ręki, wręcz wychylając ku niej. Zwróciła się do niego obrzydzona, że co to ma w ogóle być? Jednak znów okazał się szybszy. Musiała być mu dobrze znana aranżacja monitoringu wokół parkowego ogrodzenia, bo uciekając, wiedział, w którym miejscu spuścić głowę.
Eliza Z. stała z synkiem na przystanku, gdy patrząc dziecku w oczy, plądrował rozporek. Zaś jedną z trzech małych córeczek Marii C. wypłoszył z koedukacyjnej ubikacji w klubokawiarni tuż obok (kameralnej, może na pięć stoliczków). Córeczka poszła sama zrobić siku, a zapytana po powrocie, czy umyła rączki, zaczęła szlochać, że rączki ma brudne, bo w toalecie stoi obcy pan. Kategoryczna w wychowaniu Maria C. kazała córeczce poczekać, aż pan się załatwi, i wrócić, jednak ta opierała się histeryzując, że on wcale nie chciał sikać. Patrzył, jak siedzi na sedesie, i mocno (o tak) przyciskał piąstki (o tu). Maria C. oprzytomniawszy, wybiegła za osobnikiem, lecz był już daleko. Zdążyła telefonem komórkowym sfotografować go od tyłu. Na poruszonym zdjęciu najostrzej wyróżniał się całkowity brak włosów.
W szkole podstawowej sąsiadującej z parkiem zbierały się w trybie pilnym komitety rodzicielskie. Dyskutowano nad zdwojoną eskortą dzieci, wklejano w gabloty instrukcje w punktach, jak skutecznie znikać zboczeńcowi z pola widzenia. Dzielnicowa prasa donosiła o coraz nowszych przypadkach, być może związanych z tym osobnikiem. Między innymi o pewnej dziewczynce zamieszkałej w pobliżu, którą próbował zwerbować do piwnicy prosto z klatki schodowej, obiecawszy pokazać małe kotki, a jednego podarować w prezencie. Kiedy wymknęła się spod jego rozłożonych ramion, złapał dziewczynkę za nogę, próbując do siebie przyciągnąć. Na jedną kobietę wyskoczył zza kontenera obnażony. Ponieważ kategorycznie odmówiła seksu, złamał jej oczodół, szczękę oraz nos.
Ciągle za nim nienadążające matki trzymały w gotowości swoje telefony, by możliwie jak najszybciej od podjętej przez osobnika czynności lubieżnej zawiadomić patrol. Aż udało się go dogonić jesienną porą w trakcie intensywnej penetracji strefy okołoparkowej, związanej z nasilającymi się zażaleniami.
2.
Zanim to nastąpiło, zmobilizowano w zarośla na okres obławy więcej niż zwykle patroli pieszych. Łapano wielu eleganckich mężczyzn łysych, urywających się z biur na tzw. moment. Rozpaczali na przesłuchaniach, zeznając pod przysięgą, iż jedyną winą, do jakiej się poczuwają, jest chęć załatwienia w trakcie pracy prywatnych interesów. A trauma spowodowana tym absurdalnym zatrzymaniem wywoływała w nich trwały wstręt do parku.
Wreszcie dwójka aspirantów sztabowych udających się w krzaki tuż po otrzymaniu zgłoszenia zdążyła na czas. Jan K. nieposiadający przy sobie dokumentów, przedstawił się jako pracownik szanowanej rządowej placówki mającej siedzibę dwie przecznice stąd. Na potwierdzenie swych słów okazał czipa uprawniającego do wejść na jej teren.
Zaprotokołowano, iż zatrzymany zeznaje, że od 2010 r. chodzi sobie wśród krzewów w porze lunchu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ponieważ park ów leży najbliżej miejsca jego zatrudnienia. Spacery te wpływają na niego odstresowująco, pomagają wypracowywać strategie podejścia do powierzanych mu służbowo zadań ściśle tajnych, gdyż są one umysłowo obciążające.
Potrzeby fizjologiczne zwykł załatwiać w biurze, wyposażonym w toalety o najwyższym europejskim standardzie. Ale skoro spaceruje tyle lat, nie wyklucza, iż zdarzyło mu się wysikać pod drzewem, zwłaszcza że w parku nie ma ani jednego toj toja, a on – choć nie leczy się urologicznie – odczuwa z wiekiem coraz częstsze parcie na pęcherz, które od dwóch lat przybrało na sile. Jednak nikt nigdy nie zwracał uwagi Janowi K., że mu to przeszkadza. Zresztą zawsze sikał w miejscach ustronnych, starając się być jak najmniej widocznym. Może zdarzyło mu się zrobić to mniej dyskretnie i został zinterpretowany źle? Jan K. nie pamiętał dokładnie konkretnych dat ani zarośli, gdyż jego pamięć nie odnotowuje czynności tak prozaicznych.
Był zgorszony, że można szargać dobre imię nieskazitelnego człowieka, byłego funkcjonariusza organów ścigania, przez pięć lat mającego dostęp do najwyższych tajemnic państwowych. W związku z powierzanymi mu wówczas informacjami został gruntownie przebadany w każdym psychiatrycznym aspekcie, także wariografem. Orzeczono jednoznacznie, że nie posiada żadnych odchyleń. Zresztą badania mają ważność do dzisiaj. Aspiranci mogą sprawdzić, że nie kłamie.
3.
Nie kłamał. Naprawdę testowany na nieskazitelność przy werbunku do CBA w 2006 r., także w aspekcie seksualnym. Jan K. okazał się posiadaczem pożądanego życiorysu, co jeszcze w czasach Lecha Kaczyńskiego, prezydenta stolicy, zaowocowało posadą w ratuszu.
Przebadany staje się wodzirejem wśród tropicieli nadużyć jako szef gabinetu dyrektora Mariusza Kamińskiego i jego człowiek. Przesunięty na odcinek CBA–media, donosi obywatelom o coraz bardziej spektakularnych korupcjach. W tym tej – jak się wyraził – najsmutniejszej w ostatnim 18-leciu, o kryptonimie Mengele, sterowanej przez doktora Mirosława G., transplantologa, degenerata, łapówkarza, molestanta i zabójcy. Jan K. relacjonuje mediom, jak w ramach moralnej krucjaty wyprowadzano z domów prominentnych ginekologów, piłkarskich sędziów, potencjalnych gangsterów, sportowego ministra, skorumpowaną posłankę złapaną na gorącym uczynku i innych. Niektórych o świcie i w kajdanach. Istniało bowiem ryzyko – uzasadniał – że mogą przejawiać niekontrolowane emocje. Odchodzi z CBA w 2010 r. wraz ze swoim dyrektorem. Przerzucony na inne państwowe resorty, ciągle ma obowiązki kontrolne w kompetencjach.
Wracając do incydentów w zaroślach, Jan K. nie zgodził się płacić za nie swój onanizm zasądzonego tysiąca złotych grzywny tylko dlatego, że po parku sąsiadującym z miejscem jego zatrudnienia krąży zboczeniec, a za nim nadaktywne społecznie matki. Postanowił bronić się w sądzie, o czym jednak nie powiadomił ważniejszych od siebie przełożonych z uwagi na fakt, że zarzut wydał mu się infantylny i wystarczająco traumatyczny, aby jeszcze z kimś o nim rozmawiać.
4.
Na rozprawie Jan K. zapewniał wysoką sędzię Sądu Rejonowego w Warszawie, iż nie mógłby się nawet próbować dopuścić inkryminowanych mu zachowań, gdyż posiada wykształcenie wyższe w dziedzinie antropologii kultury, jest w trakcie uniwersyteckiego doktoratu z ekonomii, na który skierował go bardzo ważny departament (że o naukowych publikacjach nie wspomni). Nadto czuje się wystarczająco przystojnym człowiekiem, posiadającym piękną żonę, dzieci oraz majątek, by nie musieć sięgać po tak nieobyczajne środki fizycznego satysfakcjonowania się karane z artykułu 140 kk. To jest absurd, że ktoś tak wszechstronnie zrealizowany w życiu, szczęśliwy i – jak już wspomniał – przebadany z racji piastowanych funkcji, onanizuje się pokątnie. Poczuł się obrażony jak nigdy w życiu.
Ponadto billingi wydobyte przez Jana K. z pomocą adwokata mówią dobitnie, iż z logicznego punktu widzenia nie jest możliwe wykonywanie czynności onanizacyjnych i telefonicznych jednocześnie. Odwołując się zaś do obciążającego go braku zarostu na głowie, wyjaśniał, że jest go pozbawiony od 2012 r. Poza nim w instytucji, o której mowa, pracuje 1,5 tys. osób, w tym wielu nieowłosionych. Łysina bowiem to dziś powszechny wizerunek urzędnika.
Niestety, łysina sfotografowana przez jedną z matek podczas ucieczki z koedukacyjnej ubikacji pogrążyła go definitywnie. Analiza antropologiczna metodą superprojekcji, polegająca na nałożeniu na siebie tyłu czaszki dowodowej z aktualną czaszką oskarżonego, wykazała jednoznacznie, iż są identyczne.
Jana K. za trzy udokumentowane nieobyczajne wybryki w parku skazano na pięć dni domowego aresztu. Pozostanie na poufnym państwowym stanowisku do czasu uprawomocnienia się wyroku. Od dłuższego czasu użytkownicy parku nie widują się już z onanistą kodżakiem.
***
Personalia Jana K. zostały zmienione, a aktualne miejsce jego zatrudnienia, nakazem sądu, pominięte.