„Sztuka kochania” wyrosła nie tylko z praktyki lekarskiej, ale także z jej własnego życia
Kobiety, które przychodziły do gabinetu dr Michaliny Wisłockiej w latach 60., mówiły: tu mnie boli i pokazywały palcem gdzie. Przyjście do seksuologa, już z absolutnego musu, było wstydem nieludzkim. Nazwanie tego miejsca – też. Teraz używa się nazw anatomicznych i tyle. Seks przestał być tabu, choć na pewno nie dla wszystkich. Ile w tym zasługi napisanej przez Wisłocką „Sztuki kochania”? W plebiscycie POLITYKI czytelnicy uznali ją za jedną z najważniejszych książek epoki PRL.
Lekarką została Wisłocka właściwie przez przypadek, a ściślej – przez małżeństwo. W 12 roku życia zakochała się w starszym od siebie o 4 lata Stanisławie Wisłockim, a wyszła za niego mając niecałe lat 17. On został bakteriologiem. Gdyby nie dzielona z mężem fascynacja mikroskopem i obserwowaniem świata na szkiełku w powiększeniu, lekarzem pewnie by nie została. Napisałaby jakieś inne książki, bo słowa szły jej składnie od początku, jeszcze w liceum.
Po trzecim roku studiów na medycynie kazano jej przerwać naukę: ma jechać jako felczer na wieś. Ojczyzna gwałtownie felczerów potrzebuje. Udało się jakoś wyrok oddalić. W 1946 r. Wisłocka skończyła studia.
W Warszawie zaczęła pracę w Towarzystwie Świadomego Macierzyństwa, przyjmowała pacjentki w przychodni przy placu Trzech Krzyży w Warszawie. Gromadziła doświadczenia, obserwacje, dużo czytała. Powoli zaczęła powstawać „Sztuka kochania”. Ukończyła ją koło roku 1970.
„Sztuka kochania” bez cenzury?
Drogę do druku miała „Sztuka kochania” jak po grudzie. Partyjni decydenci, którzy nie wiedzieli, co z maszynopisem począć (obraża moralność socjalistyczną czy nie obraża?), odetchnęli zapewne z ulgą, kiedy przeczytali krytyczne recenzje autorstwa dwóch uznawanych uczonych od seksu – prof.