Aspiracją emerytowanych państwa Baniów i Świtów było wyprowadzić się z bloku w mieście, osiąść z dala od zgiełku i delektować się odgłosami natury. Długo objeżdżali plenery śląskie w poszukiwaniu odpowiedniej scenerii, zanim trafili do wsi Rachowice. Zdawała się idealna, zarówno pod względem flory, jak i decybeli. Mieszkało się bajecznie do czasu, aż pod oknami ich domów zawisła zabawka zwana tyrolką. To znaczy lina, rozpięta na dwóch słupach różnej wysokości, z siedziskiem do zjeżdżania.
Mimo próśb znerwicowanych bezustannym zgrzytaniem emerytów, wieś kategorycznie odmawia demontażu urządzenia. Po pierwsze, jest spektakularnie fajne. Po wtóre, tutejsi z dziada pradziada nie zamierzają uginać się pod jarzmem paniczów z miasta. Jak się komuś nie podoba, niech wynajmie sobie las. W obronie linoślizgu stanął nawet proboszcz.
Degustacja
Zanim zabawka zakłóciła ciszę, emerytowane życie państwa Baniów i Świtów upływało na rozkoszowaniu się przyrodą. Grillowali przed drewnianą altanką, spoglądając na kaczki w stawiku, bociany i szemrzący las. Lepiej być nie mogło. Do ubiegłego lata.
Można powiedzieć, że to państwo Baniowie, przybyli na wieś jako pierwsi, przyczynili się do mających później nastąpić wydarzeń. Otóż gdy już urządzili dom gustownie co do detalu, chcąc uatrakcyjnić widok z okien, uprzątnęli niczyje wysypisko śmieci, wywiózłszy z niego puste butelki, gruz i gałęzie. Nawieźli świeżej ziemi i obsadzili ją holenderską trawką, którą regularnie strzygli do społu ze Świtem, nowszym sąsiadem. Zakątek przypominał angielskie boisko golfowe.
Rdzenni mieszkańcy, widząc jak tu teraz ładnie i idealnie gładko, na zebraniu wiejskim podjęli uchwałę, że zbuduje się na trawce plac zabaw dla dzieci.