Wprowadzenie antykoncepcji awaryjnej na receptę to to samo co jej zakazanie. Do tego dąży rząd
Agata Szczerbiak: – Kilka dni temu zamieścił pan na Facebooku apel do ministra zdrowia w sprawie antykoncepcji awaryjnej. Wpis udostępniono ponad 2 tys. razy. Jest pan jak na razie jedynym farmaceutą, który wypowiedział się w tej sprawie, stając po stronie kobiet. Co pana do tego skłoniło?
Jerzy Przystajko: – Prace rządu nad utrudnieniem dostępu do antykoncepcji awaryjnej obserwowaliśmy w partii Razem, do której należę, od dłuższego czasu. Pierwsze sygnały, że minister Radziwiłł będzie ograniczał dostęp do ellaOne, dotarły do nas już rok temu. Ale nie było oczywiste, w jaki sposób minister będzie próbował to przeforsować. Bo procedura rejestracji i ustalania kategorii dostępności leku jest dość dobrze ugruntowana w prawie – europejskim i polskim – i przeprowadza się ją w oparciu o dobrze określone kryteria.
Więc jak im się to udało z ellaOne?
Nie mogli tego zrobić przez krajową procedurę rejestracji leków. Dlatego PiS na poziomie ustawy o prawie farmaceutycznym wpisał podpunkt o tym, że wszystkie leki ze wskazaniem „antykoncepcja doustna” będą tylko na receptę. To tak prosta sprawa. W pierwszej wersji projektu uzasadnienie brzmiało mniej więcej tak: „Zrobimy tak, ponieważ możemy tak zrobić. Ta zmiana nastąpi, ponieważ jest możliwa. I jest zgodna z prawem Unii Europejskiej”. Ten projekt w pierwszej wersji miał właściwie całą antykoncepcję, nie tylko doustną, przerejestrować na receptę, ale to w trakcie prac zniknęło.
Projekt bardzo długo kotłował się w ministerstwie, później w rządzie, w okolicach września okazało się, że sprawa przycichła, ale pojawiły się interpelacje konserwatywnych posłów i posłanek z pytaniem: cóż z naszym projektem?